[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mokro, zmęczenie towarzyszy każdej wędrówce.Ciszą i spokojem można przecież delekto-wać się tylko pewien czas.A potem znudzi to wszystko, obrzydnie do reszty.Teraz i jego las zaczynał pociągać, zupełnie inaczej nawet niż przed tygodniem i dwo-ma, gdy godzinami trawił czas na samotnych łazęgach.Wtedy las wydawał mu się martwy,ani przeczuwał nawet wartkiego życia, które w nim tkwiło.Skąd mógł wiedzieć, jak trzebastąpać po mszarnej czy śniegowej podścieli, aby już z dala nie płoszyć zwierzyny, gdzie kie-rować wzrok, aby dostrzec w gęstych koronach sosen czy świerków gniazda ptasie, kto miałmu wskazać zamaskowane wejścia do nor borsuczych czy lisich.Ostatnio dopiero rozumiał,że las trzeba umieć wyczuwać, podkradać się myślą pod instynkt zwierząt, kierować się ichzwyczajami, czytać treść zawartą w każdej zdeptanej trawce, w nadłamanej gałązce, w jamiewygniecionej na szlamistym brzegu leśnego stawku czy bajora.Biały śnieg łatwiej odsłaniałksięgę leśnych tajemnic.Edek słuchał uważnie, wyślepiał oczy, sam już potrafił rozróżnić odbicia badyli jelenichod sarnich, szlak drobnych łapek przepiórki od dreptania nóżek kosa pod wyniosłą świerczy-ną.To było coś nowego, nieznanego, pachniało nie wiedzieć jaką przygodą, wabiło niezna-nym.Podobała mu się puszczańska partia rezerwatu, z której wyszli niedawno, nie tykanaręką człowieczą.Jakże tam musi być latem, pod tą przykrywą zieleni od góry, kryjącą słońce,w tej plątaninie poszycia, gdzie skłócone, zwarte w walce pędzą ku górze smukłe pędyleszczyn, pienne pnie jarzębiny, a dołem jeszcze oplatają je paprocie i nawet z nazwy nie zna-ne rośliny.Czasem strącony burzą, spróchniały we wnętrzu olbrzym leśny runie, a w rozwarteniespodzianie okno światła pędzą już nowe drzewa, które pierwsze, które wyżej i mocniej.Nieustanna walka, wyścig siły i sprytu.A jeszcze niżej grunt nierówny, pełen wilgotnychzapadlin, jam, wykrotów i długich tuneli pod skręconymi korzeniami leśnych olbrzymów.Wnich także bujne życie, pleniące się szybko, łakome świata.Pierwszy raz tego dnia, w połowie długiej wędrówki przez rewir, przyszła Edkowi myśldo głowy, że może warto byłoby wróść w las tak jak tamci, by nie miał już przed nim ża-dnych tajemnic, i pozostać w tym lesie na zawsze.Uśmiechnął się zaraz do siebie.Nie, to niedla niego, jakżeby tutaj wytrzymał bez tych radości, które daje miasto, bez ruchu ludzkiego,bez gwaru i rozterek wielkomiejskiego skupiska.I chociaż myśl ta zginęła bez śladu, tak jak nagle i niespodziewanie nadbiegła, jednak wjakiś sposób musiała oddziałać na jego nastrój, bo nagle uczuł przepełniającą go pogodęwewnętrzną, ba, radość tak wielką, że chciałby stanąć gdzieś na skłonie lasu ku lodowej pła-szczyznie jeziora i wołać, krzyczeć na całe gardło.Musiał doświadczony leśniczy umieć czy-tać niezle i w ludzkim sercu, bo przyjrzał się chłopcu i uśmiechnął dyskretnie a przyjaznie.Koło południa chmury trochę się rozrzedziły i chwilami przebłyskiwało spoza nich nie-śmiałe jeszcze, ostrożne słońce.Na świeży, biały śnieg kładły się wtedy wśród drzew długie,świetliste pasma i ponure, ciemne kolory cienia, zaczynało grać wszystko półtonami, jakbyniewidoczny malarz poprzeciągał teren dyskretnie a szybko farbami z różnobarwnej palety.Małymi, głębokimi plamkami cienia odbijały teraz na śniegu zwierzęce tropy.Michał notowałje starannie, spoglądając na pana Gasińca.W pewnej chwili podleśniczy uścisnął ramię przy-jaciela. Patrz  wionął mu szeptem w samo ucho.Stanęli wszyscy.Przez bór wiodła przecinka, kończąca się młodym zagajnikiem sośni-ny, prawie zupełnie zakrytej grubą warstwą osiadłego na szpilkach śniegu.W słońcu, na sa-mej przecince stanęła chmara sarnia.Na czele tkwił duży kozioł, patrzał w stronę trojga zasty-głych ludzi.Któraś z łań podeszła do niego bliżej, odgonił ją niecierpliwym drgnieniem kszta-łtnego łba [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •