[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spróbuję się z nim skon-taktować.Może od niego dowiem się czegoś, nie jestem jednaknadmiernym optymistą - dokończył głosem, w którym nie sły-szało się nawet cienia optymizmu, a cóż dopiero mówić o nadmiernym.- A co z jego śmiercią? Doszukał się pan w niej czegoś po-dejrzanego?- Sprawdziłem w szpitalu.I u lekarza rodziny.Pudło.Wylewkrwi do mózgu.A takie coś trudno spreparować.W prze-ciwieństwie do zawału, który jest dziecinną igraszką.- Aha.A czy wyglądał na osobę chorą.wie pan, na zdję-ciach? - Pani Pargeter orientowała się w modus operandiTrufflera.Kiedy kogoś śledził - nieważne, żywego czy niebosz-czyka - jego pierwszą czynnością było zdobycie fotografiiobiektu.Umiejętności detektywa w tej dziedzinie stały się jużlegendarne.- Nie wiem.- Co takiego?! - Sam się dziwię, pani Pargeter.Poświęciłem sporo czasu i,czy potrafi sobie pani wyobrazić, z moich poszukiwań wynika,że nie istnieje nawet jedno zdjęcie Chrisa Dovera.- Naprawdę? Ależ bez wątpienia w jego domu musi się cośtakiego znalezć!Wypowiedziawszy te słowa pani Pargeter poczuła wyrzutysumienia.Po prostu - wymknęły się odruchowo.Nigdy niewtrącała się bowiem w metody śledcze żadnego ze swoich po-mocników, lecz dobrze zdawała sobie sprawę, że Truffler jużwłamał się i przeszukał dom Doverów.I nie powinnam na tentemat pisnąć ani słówka, zganiła się surowo.Błogosławionystan niewiedzy o różnych podejrzanych czynach, który przezlata pani Pargeter doprowadziła do perfekcji, teraz jakby zacząłzanikać.Cóż, wiele już lat minęło od śmierci świętej pamięcipana Pargetera.Możliwe, że najzwyczajniej w świecie wyszła zwprawy.Cóż, skoro sam Truffler zdawał się być nieświadomy jej la-psusu, nie miało to większego znaczenia.- Nie, tam nic takiego nie było.Kompletna pustka.W biurzezresztą też nic.Fotografie spółki, mnóstwo tego typu doku-mentacji, ale na żadnej z nich nie widniała podobizna ChrisaDovera.Zupełnie jakby miał jakąś fobię na punkcie zdjęć.Za-stanawiające, nieprawdaż?- Owszem - zgodziła się pani Pargeter w zamyśleniu.- Bardzodziwne.20Odkładając słuchawkę pani Pargeter spostrzegła, że w kory-tarzu prowadzącym do hotelowej kuchni czai się Maria.Trudnobyło odgadnąć, jak długo dziewczyna tam była i ile podsłuchałaz rozmowy.Maria, obdarzywszy panią Pargeter szerokim, całkiem nie-winnym uśmiechem, powiedziała tylko:- Jakąś godzinę temu zostawiono dla pani wiadomość.Odosoby, która pyta, czy nie mogłaby się pani z nią spotkać u Spi- ro o dziesiątej wieczorem.- Czyta osoba podała nazwisko?- Owszem.jakieś dziwne.coś jakby Conchita Dover?- Zgadza się - potwierdziła pani Pargeter.Na pierwszy rzut oka wydawało się, że dziewczyna wcale nieprzyszła.Choć pani Pargeter widziała ją po raz ostatni, gdytamta była dzieckiem, i wobec tego nie bardzo orientowała się,kogo ma się spodziewać, pod pasiastą markizą u Spiro nie byłonikogo, kto wyglądałby na dopiero co przybyłego na wyspę pootrzymaniu depeszy o straszliwej treści.Jak zwykle, siedziałytu hałaśliwe grupki angielskich turystów, jeszcze hałaśliwszegrupki Niemcowi dający policzyć się na palcach jednej rękiGrecy-ci ostatni bez wątpienia byli zażywającymi urlopukrewnymi właściciela.Wszyscy sączyli drinki, zaczęto jużserwować kolację.Nikt nie wydawał się spięty aniprzygnębiony.Pani Pargeter rozejrzała się ponownie i zorientowała się, żeConchitą mogła być tylko jedna osoba: ciemnowłosa dziewczy-na, która przy pobieżnym spojrzeniu wydawała się należeć domiejscowych.Siedziała samotnie przy stoliku, zatopiona w po-gawędce z Yiannim.No jasne, olśniło panią Pargeter, w rejonieMorza Zródziemnego mieszkają ludzie o bardzo chara-kterystycznej urodzie.To hiszpańska krew przodków jej ojcaprzefiltrowana przez Urugwaj sprawiła, że Conchita Dover wAgios Nikitas wyglądała jak ktoś, kto się tutaj urodził.Jednak gdyby się uważniej przyjrzeć, rzuciłoby się w oczy, żedziewczyna była zbyt wyrafinowana jak na tutejszą miesz-kankę.Miała po  miejsku przycięte włosy, a z fryzurą harmo-nizował powiewny strój w postaci kosztownej piżamy.Pani Pargeter ruszyła w jej stronę.- Conchita, prawda?Yianni strzelił po raz ostatni zabójczym uśmiechem i pozwoliłobu paniom na ceremonialne powitanie.- Conchito, tak mi ogromnie przykro z powodu tego, co stałosię z Joyce. Przykro w tych okolicznościach to paskudnie nieodpowiednie słowo, ale przyjmij, proszę, moje naprawdęszczere wyrazy współczucia.- Dziękuję- Dziewczyna spojrzała twardym wzrokiem.- Całyczas zastanawiam się, czy wreszcie dostała to, czego rze-czywiście chciała.- Nie rozumiem?- Matka od lat groziła popełnieniem samobójstwa.- Co takiego?! Chyba masz na myśli, że działo się tak odśmierci twojego ojca?- O, nie.Na długo, długo przedtem.Właściwie, odkąd sięgampamięcią.Od zawsze w straszliwy sposób grała na uczuciach.Agrozba popełnienia samobójstwa była jej bronią ostateczną.- Och! - To była zupełnie nowa strona życia Joyce Dover.Pani Pargeter po raz nie wiadomo który uprzytomniła sobie,jak mało wiedziała o przyjaciółce.- Tylekroć podnosiła fałszywy alarm, że już dawno przesta-łam przywiązywać do tego jakąkolwiek wagę.Tym razem jed-nak trochę przesadziła, prawda? Udało się jej skutecznie isprawnie dopełnić własny blef.- Cóż.- Tak czy siak - ciągnęła Conchita, podnosząc szklaneczkęouzo i nerwowo sącząc trunek - nie zamierzam wcale załamy-wać się tym, co się stało.Mama przez całe życie usiłowała trzy-mać nade mną kuratelę i jeżeli wydaje się jej, że może to robićdalej zza grobu, to się grubo myli!Tylko mocno zaciśnięta szczęka zdradzała wysiłek, z jakimConchita skrywała swoje prawdziwe uczucia.- Wydaje mi się, że sięganie po grozbę samobójstwa jakobroń emocjonalną jest ze wszech miar żałosne - mówiła dalejdziewczyna.- Bardzo wątpię, czy mama naprawdę chciała, bysię jej powiodło.Prawdopodobnie miał to być tylko kolejny krzyk rozpaczy.No ale przedobrzyła.Przypuszczalnie za-mierzała, jak zawsze, wywołać we mnie poczucie winy.Cóż, je-żeli do tego dążyła, to się srodze zawiodła!Pani Pargeter nie była przygotowana na wysłuchanie potokutak gwałtownych oskarżeń.Zweryfikowała więc sposób, w jakichciała przeprowadzić rozmowę z Conchitą.Jeszcze przez chwilę powstrzyma się z wyjawieniem swoich podejrzeń co dookoliczności śmierci Joyce.Tawerna Spiro nie była bowiemnajodpowiedniejszym miejscem do zdradzania tego typu re-welacji.Z drugiej strony, jeżeli Joyce rzeczywiście przez lata groziła,że popełni samobójstwo, to, według pani Pargeter, mogło totylko podeprzeć podejrzane zamiary sierżanta Karaskakisa - amianowicie, zrobienia z morderstwa targnięcia się na własneżycie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •