[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozdzierający huk dobiega z pomieszczenia przy wejściu do tego mieszkania Koty znalazły drzwi z korytarza.Talann wyciąga dwa długie noże i salutuje do mnie z uśmiechem szaleńca. Coś mi się zdaje, że wołają moje imię. Talann. zaczynam, ale ona już wybiegła. Nie na darmo gloryfikuje Caine a: w walce zamienia się w ogarniętą szałem maszynę dozabijania, walącą stopami, pięściami i ostrzami; krzyki trwogi i bólu dobiegające z pokoju, doktórego pobiegła, potwierdzają, że Koty nie były na nią gotowe.Aapię się na tym, że modlęsię, by załatwiła ich jak najwięcej, nim ją zabiją.Lamorak wyciąga Kosalla z cegieł i kopie w środek łuku.Zciana się przewraca, wzbijającchmurę pyłu.Lamorak pomaga przejść przez dziurę Konnosim.Aapie mnie za rękę iprzyciąga do siebie. Wystarczy tego cięcia, możesz pobiec prosto korytarzem i dalej zaułkiem, który skręcanad rzekę.Biegnij. Lamorak, zabiją cię.Wzrusza ramionami. Albo mnie, albo ciebie.Ty sama możesz zabrać Konnosich.A ja niekoniecznie. PukaKosallem w przeciętą cegłę. Za to tę dziurę mogę utrzymać przez długi, naprawdę długiczas.Jeśli dotrzesz do Sług, przyślij kogoś na pomoc.Kiedy chcę zaprotestować, oślepiający strumień płomieni przebija się przez moją Tarczę,a ból sprawia, że poszarpane, czarne plamy pojawiają mi się przed oczami.Nadchodzi Berne.Kolana uginają się pode mną, a Lamorak przepycha mnie przez otwór. Proszę, uwierz mi, nigdy nie chciałem, żeby to wyszło w ten sposób.Przepraszam,Pallas.I teraz zapłacę za to. Zapłacisz? Lamorak.Ale on już stoi plecami do mnie, jego ramiona zasłaniają wycięcie, a Kosall śpiewa, tnącstal i kość. Uciekaj!Konnos i jego żona  nagle ogarnia mnie wstyd, że nawet nie znam jej imienia  czekająna mnie, żebym ich poprowadziła. Bierzcie dziewczynki.Teraz musimy biec.Każde podnosi jedną córeczkę i ruszają za mną, gdy wybiegam z mieszkania do  co zaszczęście  pustego korytarza.Jest długi, prosty i wychodzi na niego mnóstwo drzwi.Oknona końcu jaśnieje złotym słońcem niczym obietnica zbawienia.Pędzimy jak wariaci.Z okna patrzę na zaułek poniżej.Pełno tam Kotów.Musi być ich co najmniej dziesięć: dwie grupy po pięć zamykają widoczne wyjścia zzaułka.Dziesięć Kotów, a ja już nie mam nikogo, kto mógłby z nimi walczyć.Konnos widzi mój wyraz twarzy. Co? Co się dzieje? Są tam, o wielcy bogowie, są! Jeszcze żyjemy. Sięgam do kieszeni tuniki i wyciągam srebrny klucz.Potrzebuję sekundy, żeby przywołaćwewnętrzne widzenie i dostroić umysł do lśniących pieczęci.Wkładam klucz do zamkanajbliższych drzwi; otwiera się z trzaskiem.Wpycham wszystkich do środka.To dwa połączone pokoje.Bogom dzięki  są puste. W porządku  mówię. Mamy kilka sekund, żeby ustalić, co robimy.Dopóki nie będękorzystać z magji, nikt nas tu nie wykryje.Będą musieli otworzyć wszystkie drzwi. Nie możesz.nie możesz. jąka się żoną Konnosa. Nie możesz sprawić, żebyśmystali się niewidzialni albo coś takiego? Nie bądz głupia  rzuca surowo Konnos. Płaszcz nie zadziała bez wykorzystaniamagji.Dowolne magijne urządzenie, a także wielu ludzi, wyczuje szarpnięcie w Przepływie. Ale może. zaczynam. Może Płaszcz w połączeniu z potężnym niewykryciem.Wytrzeszcza oczy. Daj mi ten twój zwój. Ale.ale.Na korytarzu rozlegają się ciężkie kroki.To znaczy, że Lamorak już padł.Ta myślsprawia, że wstrzymuję oddech i do oczu napływają mi łzy.Wbija mi w pierś płonący nóż, ato boli tak bardzo, że nie mogę myśleć.Gwałtownie ocieram łzy z twarzy.Pózniej będę miała czas na opłakiwanie go, o ilepożyję wystarczająco długo.Aapię Konnosa za tunikę i przyciągam jego twarz ku sobie. Dawaj go.Nie czekając na odpowiedz, zrywam mu szarpnięciem tubę z pasa.Odpycham go, a on,potykając się, leci do tyłu, podczas gdy ja odkręcam kościaną gałkę i wytrząsam zwój nadłoń. Nie jestem pewien, czy to. Masz lepszy pomysł?Rozwijam mięciutką jagnięcą skórę.Wypisane złotym atramentem znaki natychmiastwypalają się w moim umyśle.Ledwo mam czas, żeby przywołać wewnętrzne widzenie iotworzyć Powłokę, nim dziwaczna pieśń zaczyna automatycznie wylewać się z moich ust.Słowa rozbrzmiewają w powietrzu.i nie było już ani światła, ani dzwięku, nie było już Pallas; był tylko Hari Michaelsonsiedzący na symfotelu przewodniczącego Kollberga, z potem spływającym na czoło.Osłonaprzed oczami zgasła i słyszał tylko własny chrapliwy oddech i serce tłukące o żebra jak młotspadowy.4 Miał wrażenie, że upływały całe minuty, gdy siedział sztywny i spocony, konwulsyjniewbijając palce w skórę podłokietników.Nie mógł myśleć i nie mógł przełknąć śliny z powoduogromnej ręki, która wyciskała mu oddech z piersi. To, ehm, wszystko, co mamy. Głos Kollberga dobiegł gdzieś spoza wszechświata.To pewnie właśnie jest uczucie paniki, pomyślał niezbyt przytomnie Hari.Tak, to właśnieto: panika.Hełm indukcyjny uniósł się i Hari nie miał już na co patrzeć, jeśli nie liczyć okrągłej jakksiężyc twarzy Kollberga, wykrzywionej uśmieszkiem na gumiastych wargach. To, ehm, dość.hm.dość mocne przeżycie, co?Hari przymknął oczy.Im dłużej patrzył na twarz tego zadowolonego z siebie drania, tymmniej dzieliło go od popełnienia przestępstwa: wymuszonego kontaktu cielesnego.Kollberg był Administratorem; chociaż wymuszony kontakt z nadkastowym nie był jużzbrodnią karaną śmiercią, nadal oznaczał degradację do podkasty Robotników i pięć lat pracyw obozie społecznym.Kiedy miał pewność, że zapanuje nad swoim głosem, odezwał się: Ona żyje? Nie wiadomo.Koniec tego sześcianu to nasz ostatni kontakt z nią.Nie mamy zdalnychpomiarów, nie wykrywamy sygnału jej przekaznika.Uważamy, że, ehm, ten zwój, ten czar nanim, zerwał połączenie myśloemiterowe.Hari przycisnął opuszki palców do powiek i oglądał fosfeny wybuchające mu deszczemiskier przed oczami. Ile ma czasu? Zakładając, że nadal żyje. Ile?Głos Kollberga stał się lodowaty: Nie przerywaj mi, Michaelson.Znaj swoje miejsce.Hari otworzył oczy i opadł na oparcie fotela.Kollberg stał przed nim i czekał.Niewidzialna ręka gniotła pierś Hariego w zacieśniającym się uścisku, który prawieuniemożliwiał mu mówienie. Przepraszam, Administratorze.Kollberg pociągnął nosem. Dobrze.Ta sekwencja, którą właśnie oglądałeś pośrednio, pochodzi z dzisiaj, z okołodziesiątej rano czasu ankhańskiego.Bateria w jej myśloemiterze ma dość ładunku, żebyzachować synchronizację amplitudy przez sto siedemdziesiąt godzin, plus minus dziesięć.Wnajgorszym wypadku zostało jej sto pięćdziesiąt siedem godzin.Jeśli pojawi się w ustalonympunkcie transferowym wcześniej, bardzo dobrze.W przeciwnym wypadku.Hari siedział w bezruchu, a jego umysł zalewały przerażające wizje.Desynchronizacjaamplitudy to koszmar każdego Aktora [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •