[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Zgoda, wyleję na dworze.Tak, jednak naprawdę niepotrzebnie malowała usta.O nie, teraz panu nie wierzę.Muszę to zobaczyć na własne oczy!- Ma pani pomysły! A może nie wylewać? Wie pani co - oddam to jakiemuśporządnemu człowiekowi, którego pani już nie wyleczy.A nuż mu pomoże?- Komu? Wskazał ruchem głowy Wadima Zacyrkę i jeszcze bardziej zniżył głos:- Melanoblastoma, prawda?- No, teraz nie mam już żadnych wątpliwości, że trzeba to wylać! Naprawdę byłby panzdolny podać truciznę ciężko choremu człowiekowi? Przecież mógłby go pan zabić! Niedręczyłoby pana sumienie?Unikała jego imienia.Rozmawiali już tak długo, a ani razu nie powiedziała do niegopo imieniu!- Ten się nie otruje.To twardy chłopak.- Nie, nie, nie! Idziemy!- Ma pani szczęście, że jestem dziś w dobrym nastroju.Chodzmy.I poszli między łóżkami, potem po schodach.- Nie zmarznie pani?- Nie, mam pod spodem sweterek.Powiedziała:  Mam pod spodem sweterek. Po co to powiedziała? Od razu nabrałochoty zobaczyć ten sweterek - jaki jest, jaki ma kolor.Ale nigdy go nie zobaczy.Wyszli na taras.Dzień był całkiem wiosenny, ktoś przyjezdny nie uwierzyłby, że tozaledwie siódmy lutego.Zwieciło słońce.Strzeliste topole i niskie meandry żywopłotów niemiały jeszcze pączków, ale śnieg już stopniał, jedynie w zacienionych miejscach bielały jegobrudne resztki.Między drzewami zalegała szarobura zeszłoroczna trawa.Alejki, chodniki, kamienie,asfalt - wszystko ociekało wilgocią.Na dróżkach i ścieżkach panował ożywiony ruch -wzdłuż, wszerz, w lewo, w prawo, na przełaj.Kręcili się lekarze, pielęgniarki, salowe, pracownicy obsługi, pacjenci z przychodni imnóstwo odwiedzających.Ktoś siedział nawet na ławce.W pawilonach tu i ówdzie otwartojuż pierwsze okna.Jakoś nie wypadało wylewać trucizny tuż przy wejściu.- Chodzmy tam! - wskazał alejkę między pawilonem onkologii i otorinolaryngologii.Była to jedna z tras jego spacerów.Szli obok siebie.Lekarski czepek Ganhart sięgał Kostogłotowowi akurat do ramienia.Zerknął na nią z ukosa.Szła z powagą, jakby miała do spełnienia jakąś niesłychanieważną misję.Rozśmieszyło go to.- Jak nazywano panią w szkole? - spytał.Obrzuciła go szybkim spojrzeniem.- A jakie to ma znaczenie? - %7ładnego, ale jestem ciekaw.Przez chwilę szła w milczeniu, postukując obcasami o płyty chodnika.Na smukłośćjej gazelich nóg zwrócił uwagę już pierwszego dnia, gdy umierał w poczekalni, a onapodeszła do niego.- Wega - powiedziała.(Nieprawda! Częściowa prawda.Tak nazywał ją w szkole tylko jeden człowiek.Tamten inteligentny szeregowiec, który nie wrócił z wojny.A teraz ku własnemuzaskoczeniu, nagle i nie wiadomo dlaczego wyjawiła to imię innemu.)Wyszli z cienia prosto na słońce i wiatr.- Wega? Na cześć gwiazdy? Ale Wega jest olśniewająco biała.Zatrzymali się.- Nie jestem olśniewająca - pokręciła głową.- Jestem Wiera Ganhart.Tylko tyle.Po raz pierwszy speszony był on, a nie ona.- Chciałem powiedzieć.- wymamrotał.- Rozumiem.Proszę wylać! - poleciła, nie pozwalając sobie na uśmiech.Kostogłotow rozkiwał ciasno wbity korek, wyjął go ostrożnie, schylił się (wyglądałbardzo śmiesznie w tej swojej szlafroko-spódnicy do pięt) i odwrócił nieduży kamień.- Niech pani patrzy! Bo potem powie pani, że przelałem do kieszeni! - przykucnął u jejnóg.Te nogi, nogi gazeli zauważył od razu, od razu.Do wilgotnego dołka w brunatnej ziemi wlał tę czyjąś mętnoburą śmierć.Albo czyjeś mętnobure ocalenie.- Można przywalać? - spytał.Patrzyła na niego z góry i uśmiechała się.To wylewanie i przywalanie kamieniem miało w sobie coś z chłopięcej zabawy.Coś zzabawy i coś z przysięgi.Z tajemnicy.- Niechże mnie pani pochwali - wstał z kucków.- Chwalę - uśmiechnęła się smutno.- %7łyczę przyjemnego spaceru.I poszła.Patrzył na jej białe plecy.Na dwa trójkąty, górny i dolny.Podniecał go każdy kontakt z kobietą.W każdym słowie doszukiwał się ukrytegoznaczenia.Po każdym geście czekał na więcej. We-ga.Wiera Ganhart.Wyczuł, że coś tu było nie tak, ale nie wiedział, co.Patrzył najej plecy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •