[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tchorzysz, Flor? – zapytal Lari.Chlopak, choc starszy o cale dwa lata, chetnie sie z nia bawil, bo byla odwazna, a przy tym silna i zreczna.Przewaznie bez trudu radzila sobie z wyzywanka, ale dzis stali w ruinach kosciola, a ona nigdy tego miejsca nielubila.Zawsze kiedy tu przychodzila, ciarki zaczynaly biegac jej po plecach.Tomiejsce bylo inne, dziwne i Flor dlugo szukala stosownego okreslenia dla tejodmiennosci.Kosciol wydawal sie jakby… ciemniejszy niz reszta swiata.Masz tylko wejsc na dzwonnice i dotknac serca dzwonu.– W glosie Lariegobrzmiala pogarda.Jak wszystkie dzieci blyskawicznie potrafil wyczuc slabosc i niezawahal sie okazac swojej wyzszosci.– Chyba nie stchorzysz przed tak prostymwyzwaniem?Zaczerwienila sie.Domenic Jordan byl juz blizej, ale wciaz zbyt daleko, by liczyc na jego pomoc.Odwrocila sie i skierowala w strone prowadzacych na dzwonnice schodkow.Niepewnie postawila noge na pierwszym stopniu.Serce bilo jej szybko, a w plucachbrakowalo tchu.Nie obejrzala sie jednak.Wiedziala, ze Lari spoglada na nia zlosliwie, czekajac, az okaze lek.Krecone schodki byly waziutkie.Wspinajac sie, Flor uwazala, by nie dotknacprzypadkiem scian.Kamiennych, brudnych scian.Zazwyczaj brud nie przeszkadzaljej jakos specjalnie, ale tutaj nawet kurz wydawal sie byc w specyficzny sposobnieprzyjemny: tlusty: i ciezki jak cmentarna ziemia.Dziewczynka wzdrygnela sie zobrzydzeniem.Promienie slonca przedostajace sie przez waskie okna dawaly akurattyle swiatla, by nie potykac sie na schodach.Od czasu do czasu do srodka wpadalytez powiewy mroznego powietrza, ale nawet one nie zdolaly rozproszyc panujacegow dzwonnicy zaduchu.Zupelnie jakby ta wieza stala tu od tysiaca lat, myslala Flor (a"tysiac lat" znaczylo dla niej to samo, co "od poczatku swiata")› i jakby przez caly ten czas zbieral sie tu kurz, brud i cale masy martwych pajakow.I smrod, dodala po chwili, ostroznie pociagajac nosem.Schodki konczyly sie, dobiegajac do wycietego w suficie otworu.W innym miejscu Flor pewnie wzielaby gleboki wdech, ale tutaj starala sie oddychacplytko, wciagajac powietrze przez zeby.Nie boje sie, nie boje sie, powtarzala.Ale dzis to zaklecie jakos nie dzialalo.Mimo to nie miala zamiaru rezygnowac.Ostroznie, powolutku weszla na ostatnie stopnie i wysunela glowe przez otwor.Najpierw zobaczyla dzwon, mase spizu tak wielka, ze rozkolysany moglbyzmiazdzyc ja o sciane.A potem ujrzala martwe ptaki.Siedzialy przycupniete na krokwiach, belkach, nawet na kamiennej podlodze.Znastroszonymi czarnymi piorami, pokraczne i brzydkie, jakby smierc odebrala imcaly wdziek.Wionelo od nich cieplym, niezbyt silnym odorem zgnilizny.Flor otworzyla usta i wrzasnela.Jordan zrecznie zlapal dziewczynke, ktora wpadla na niego z impetem i omal niewyladowala na ziemi.Co sie stalo? – zapytal, nie liczac specjalnie na odpowiedz.Placzace irozhisteryzowane dzieci rzadko kiedy mowia rozsadnie.Odpowiedzial mu stojacy tuz obok chlopak.Wystraszyla sie martwych ptakow.– Staral sie, naprawde sie staral nadac glosowipogardliwe i zimne brzmienie, ale w jego oczach widac bylo lek.Ptak, ktorego Jordan wyrzucil przez okno dzwonnicy, by obejrzec go w pelnymswietle, lezal teraz na sniegu.Byl martwy od dwoch, moze nawet trzech tygodni –dluzej z pewnoscia nie, bo pod koniec grudnia Jordan widzial jeszcze mieszkajace wkosciele kruki, cale i zdrowe.Niska temperatura dobrze zachowala cialo.Jordan wyjal ze skorzanej pochewkicienki i bardzo ostry noz, ktory nosil przy sobie, odkad w Almayrac tak tajemniczozaczely ginac zwierzeta.Pochylil sie, ostroznie nacial krucze zwloki i odsunal piora.Nie zdziwil sie, widzac, ze tkanki ptaka sa lekko skurczone i podeschniete, zupelnie jak u szczurow, ktore znalazl w domu.Pan jestes zdumiewajaco upartym czlowiekiem, panie Jordan.Jakich argumentowmamy uzyc, by nauczyc pana pilnowania wlasnych spraw?Podeszli cicho i niespodziewanie.Jordan nie zdazyl nawet siegnac po pistolety.Aprzeciez ulica pokryta byla sniegiem skrzypiacym pod butami przy kazdym kroku,sniegiem tak bialym, ze na jego tle ludzkie sylwetki od razu rzucaly sie w oczy.Jednak niczego nie uslyszal ani nie zobaczyl i stal teraz przed drzwiami swego domu, czujac zimna lufe wbijajaca sie w kark pomiedzy linia wlosow a opuszczonymkapturem plaszcza.Delikatnie przekrecil glowe.Bylo ich trzech, tylu, ilu zeszlej nocy.Dwaj pozostali ustawili sie tak, by zaslonic tego, ktory trzymal pistolet przy jego karku.Z daleka musieli wygladac po prostu na grupke znajomych rozmawiajacych przed drzwiamidomu.Prosze nie chodzic wiecej do kosciola – powiedzial ten z pistoletem.– To ostatnieostrzezenie.Rozumiesz pan?Znal ten glos.Rogier Graille, ktorego spotkal w domu don Sebastiena.RogierGraille, ktory wedlug wlasnych slow urodzil sie i wychowal w Bastenie i wspominal,ze wciaz jeszcze nie pozbyl sie tamtejszego akcentu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl