[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.bo nikt z nas nie powinien.ale boję się niewykonać zadania, które mi powierzono.Bardzo siętego boję ze względu na naszą najświętszą sprawę.- Znowu słowa! - wydusił krępy rzekomy szef,zaniepokojony tym, \e tylu więzniów przysłuchujesię dziwnie wyglądającemu EuroArabowi o giętkimjęzyku.- Czego właściwie masz dokonać tu, wMaskacie? Skoro jesteśmy tacy głupi, czemu nam niepowiesz, czemu nas nie oświecisz?- Będę mówił tylko z tymi, których polecono miodnalezć.Z nikim więcej.- Powinieneś chyba pogadać ze mną - powiedziałmę\czyzna (teraz sprawiał wra\enie bardziejsier\anta ni\ brygadzisty) postępując złowieszczokrok w stronę nieugiętego amerykańskiegokongresmana.- My cię nie znamy, a ty mo\esz nasznać.To ci daje przewagę, która mi się nie podoba.- A mnie się nie podoba twoja głupota - odparowałKendrick i zaczął nagle gestykulować obiemarękoma, jedną wskazując na swoje prawe ucho,drugą na falujący, rozgadany tłum pod drzwiami.-Nie rozumiesz? - syknął, a jego szept zabrzmiał tu\przy twarzy mę\czyzny jak krzyk.- Mogą wasusłyszeć! Musisz przyznać, \e jesteście głupi. - O, tak, jesteśmy, proszę pana.- Sier\ant, z całąpewnością sier\ant, odwrócił głowę, wpatrując się wniewidoczną postać, gdzieś w ogromnej betonowejceli.Evan starał się śledzić spojrzenie mę\czyzny;dzięki swojemu wzrostowi dojrzał szereg otwartychubikacji w końcu korytarza; kilka z nich byłozajętych, a oczy siedzących obserwowały poruszenie.Inni więzniowie, zaciekawieni, wielu w jakimśzapamiętaniu, biegali między gwarną grupą przycię\kich drzwiach a tłumkiem wokół nowegowięznia.Ale, mój panie, mój wielki panie - szydziłdalej atletyczny terrorysta - mamy swoje sposoby,\eby przezwycię\yć tę głupotę.Powinieneś to doceniću takich maluczkich jak my.- Doceniam coś tylko wtedy, kiedy zgadza mi sięrachunek.- Najwy\szy czas wyrównać rachunki!Nagle muskularny fanatyk podniósł szybko lewąrękę.Był to sygnał, na który zaczęły się podnosićgłosy, podejmując islamskie zawodzenie.Dołączyłodo nich kilkanaście innych, a potem kolejne, a\ całącelę wypełniło wibrujące echo przeszło pięćdziesięciuzapaleńców, którzy wykrzykiwali pochwałę mętnychpoczynań prowadzących wprost w ramiona Allacha.I wtedy się zaczęło.Ofiara miała się dopełnić.Zgraja runęła na niego.całym cię\arem; pięścimia\d\yły mu twarz i brzuch.Nie mógł krzyczeć -szponiaste palce zatkały mu usta.Czuł rozdzierającyból.I wtem usta miał wolne, policzki wracały naswoje miejsce. - Mów! - ryknął sier\antterrorysta wprost do uchaKendrickowi, a opętańczo narastające islamskiezawodzenie nie pozwoliło wychwycić tych słówpodsłuchom.- Kim jesteś? Skąd, u diabła,przybywasz?- Jestem, kim jestem! - zawołał Kendrick zgrymasem, zdecydowany nie ustępować do końca wprzekonaniu, \e zna psychikę Arabów, czekał więcchwili, w której szacunek dla śmierci wrogaprzyniesie przed ostatecznym ciosem kilka minutciszy, a tyle mu wystarczy.Wyznawcy islamuotaczali śmierć pewną czcią, zarówno przyjaciela,jak i przeciwnika.Och, jak\e potrzebował tychsekund! Musi zawiadomić stra\ników! O, Bo\e, toju\ koniec! Zaciśnięta pięść wbiła mu się w jądra -kiedy, och kiedy to się skończy, kiedy nadejdzie tychkilka cennych chwil? Nagle nad nim zamajaczyłasylwetka, nachyliła się, przyjrzała się uwa\nie.Innapięść uderzyła go w lewą nerkę"; wewnętrznyskowyt nie dobył mu się z ust.Nie mógł sobie na topozwolić.- Przestańcie! - Głos nale\ał do niewyraznej postaci.- Zciągnijcie mu koszulę.Chcę obejrzeć jego szyję.Podobno jest tam znamię, którego nie mo\na zmyć.Evan czuł, jak zdzierają mu z piersi tkaninę; zaparłomu dech, bo wiedział, \e teraz dojdzie donajgorszego.Nie miał na szyi blizny.- To AmalBahrudi - stwierdził pochylony nad nim mę\czyzna.Na wpół przytomny Kendrick osłupiał słysząc tesłowa. - Czego szukasz? - spytał z wściekłościązdezorientowany sier\antbrygadzista.- Tego, czego tu nie ma - odpowiedział jak echo głos.- W całej Europie Amal Bahrudi jest znany jakoczłowiek z blizną na szyi.Władzom przekazanofotografię, jego rzekomą podobiznę - twarz była tamzamazana, ale na nagiej szyi wyraznie rysowała sięblizna po no\u.To jego najlepszy kamufla\, genialnaosłona.- Jestem w kropce! - zawołał siedzący w kucki krępymę\czyzna, a jego słowa niemal zatonęły w kakofoniizawodzenia.- Jaka osłona? Jaka blizna?- Blizna, której nigdy nie było, znamię, które w ogólenie istniało.Wszyscy nabrali się na kłamstwo.ToBahrudi, błękitnooki człowiek, który przyjmuje bólw milczeniu, zaufany, który porusza się niezauwa\ony po zachodnich stolicach dzięki genomeuropejskiego dziadka.Prawdopodobnie do Omanudotarła wiadomość, \e tu jedzie, ale zwolnią go rano ijeszcze za wszystko bardzo przeproszą.Samiwidzicie, na szyi nie ma blizny.Pomimo mgiełki woczach i straszliwego bólu Evan uznał, \e teraznale\y zareagować.Z wysiłkiem przywoływałuśmiech na palące wargi, skupił jasne, błękitne oczyna niewyraznej postaci nad sobą.- Jeden, co trzezwomyśli - wycharczał w udręce.- Podnieś mnie izabierz stąd tych ludzi, zanim wyślę ich dowszystkich diabłów.Amal Bahrudi przemówił ? -spytał mę\czyzna za mgłą i wyciągnął rękę.-Podnieście go [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •