[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ja.pana znam.Jest pan obcym.Ben pokiwał głową i się uśmiechnął.- Zgadza się, mam na imię Benjamin.Jestem.lekarzem.Pozwól, że cię obejrzę.Zobaczymy, co da się zrobić.Uśmiechnęła się do Prestona.- B-B-Bóg zawsze daje nam to, czego potrzebujemy.Preston pochylił się i ujął ją za rękę.- Owszem, moja droga Johanno.W rzeczy samej.To Bóg sprawił, że doktor Lambertpodróżuje razem z nami.- G-gdzie moja m-m-mama i t-t-tato? - wyszeptała coraz bardziej drżącymi iposiniałymi ustami.- Twojej matce nic nie jest.Zeskoczyła z wozu i jest bezpieczna na górze.Odetchnęła z ulgą i odwróciła głowę, by spojrzeć na Prestona.- M-m-mama próbowała mnie w-w-wydostać, p-prawda?- Tak.Bo jesteś dla nas kimś szczególnym, Johanno. Ben przeniósł wzrok na Prestona.Ten człowiek naprawdę umiał doskonale dobieraćsłowa.Uśmiechnęła się słabo i zadygotała.- T-t-tak się cieszę, że m-mamie nic nie jest.Preston pokiwał głową.- Jest cała i zdrowa.Ben sprawdził puls dziewczynki.Był słaby, gasnący.- Johanno - powiedział.- Wydostaniemy cię stąd, a potem zajmę się tobą, kiedywniesiemy cię na szczyt wzgórza.- Skłamał w żywe oczy, aby jakoś ulżyć jej w ostatnichchwilach życia.Spojrzał na jej niemal przepołowione ciało.Strzaskana belka przecięła ją wtali jak ostrze piły, nie było to czyste cięcie, ale poharatana, bezładna plątanina uszkodzonychorganów, rozdartych mięśni, skóry i fragmentów kości - wyglądało to paskudnie.- Tak, jużwkrótce cię stąd wydostaniemy.Ale pozwól, że najpierw coś ci podam.Poczujesz się lepiej.Ben sięgnął do torby i wyjął butelkę laudanum.- Co to takiego? - zapytał Preston.- Opiaty.To jej pomoże.- Ben nie dokończył.Odkorkował butelkę.- Złagodzi jejból.Uniósł głowę dziewczynki i wlał kilka kropel między drżące wargi dziewczynki.Niemal natychmiast drżenie zaczęło słabnąć.- Już dobrze, już dobrze - rzekł kojącym tonem Ben, gładząc ją po twarzy.- Grzecznadziewczynka.Nic ci nie będzie.Dziecko pokiwało głową sennie, uspokojone kojącym tonem jego głosu i delikatnymdotykiem dłoni.Odpływało coraz szybciej, miłosiernie, z uśmiechem na posiniałych ustach.Ben przeniósł wzrok na Keatsa i jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał łzy wypływającespod półprzymkniętych powiek i ściekające po pooranych bruzdami policzkach na brodę.Przewodnik w milczeniu przygryzał wargę, podczas gdy Preston odmówił cichą modlitwę.Gdy ponownie spojrzał na Johannę, Ben stwierdził, że odeszła.- Tak mi przykro - wyszeptał.- Nic nie mogłem zrobić.Keats pokiwał głową.- Nikt nie mógł.Preston odwrócił się do nich obu.- Chciałbym zostać z nią przez chwilę sam na sam, jeśli łaska.Ben powoli schował butelkę do torby i podniósł ją.Wraz z Keatsem przeszli przezpotok i pokonali kilka metrów stromego stoku.- Musiała mieć nie więcej niż osiem, dziewięć lat - wyszeptał Ben.- Biedne dziecko. - Tak - odparł Keats, a w jego ochrypłym głosie wciąż tliły się emocje.- Ci dumiestwierdzą po prostu, że taka była wola Pana.przekonasz się.Ben skinął głową.Stali przez chwilę w milczeniu i patrzyli, jak Preston klęka, by ucałować dziecko.- To, co tam zobaczyłeś, Lambert - rzekł Keats - to właśnie był słoń.Wiedział, o co chodziło przewodnikowi, i dokładnie tak się właśnie czuł, jakby jakaśogromna, złowroga istota znudziła się obserwowaniem ich z daleka i postanowiła im sięujawnić.- Wszyscy ujrzeliśmy dzisiaj słonia, Lambert.my wszyscy.I to nie wróży niczegodobrego. Rozdział 15Niedziela Fulham, LondynJulian ucieszył się z powrotu do swego skromnego mieszkanka.Przy drzwiachfrontowych zebrał się spory kopczyk różnego rodzaju listów, ulotek i rachunków, a wońnapływająca z kuchni pozwalała przypuszczać, że resztki jedzenia w koszu na śmieci zgniły.Lodówka była pusta - jeśli nie liczyć kawałka spleśniałego pasztetu i litrowej butelki mleka,której zawartość w osobliwy sposób rozdzieliła się na dwie warstwy żółtej cieczy i białawejbrei.Poza tym jego mieszkanko było schludne i czyste, istne sanctum sanctorum, takie,jakim je pozostawił przed dwoma tygodniami.Choć miał ochotę się zdrzemnąć i nadrobićnieprzespane noce w lasach czy na nieznośnie twardym łóżku w motelu, zadzwonił doMirandy pracującej na pół etatu jako recepcjonistka w Soup Kitchen, aby zdobyć kilkanumerów telefonów, pod które pózniej zadzwoni.A następnie zajął się wyszukaniem bliższych szczegółów dotyczących niejakiego B.E.Lamberta.*Trzy godziny pózniej wstał zza biurka, podszedł do telefonu i zamówił pizzę.Mając wperspektywie dwadzieścia minut oczekiwania, ponownie usiadł za biurkiem, przeglądającsporządzone wydruki.Wyglądało na to, że Benjamin Lambert pochodził z bardzo zamożnej rodziny.Jegoojciec Maurice zbił fortunę na nieruchomościach na Square Mile, ale stracił sporo wskutekinwestycji, jakie poczynił w Ameryce.Większość tych informacji Julian odnalazł na stronieinternetowej Hospicjum (dawniej szpitala psychiatrycznego) Bannera.Maurice Lambert regularnie i hojnie łożył na tę placówkę, ufundował nawet jedno zeskrzydeł zakładu, nazwane, jakżeby inaczej, Skrzydłem Lamberta.Maurice Lambert, który został pózniej uhonorowany tytułem szlacheckim, miałjednego syna z żoną Eugenią, z domu Davies, jak odkrył Julian, daleką krewną, za sprawąmałżeństwa księcia Westminster.Ich syn Benjamin Edward Lambert został posłany do szkołyz internatem w Westminster, a następnie do Oksfordu, gdzie miał studiować medycynę, pózniej zaś zrobić specjalizację w osiągającej coraz większą popularność psychiatrii.Julianzastanawiał się, czy był to przejaw aspiracji ojca, aby jego syn praktykował medycynę wszpitalu, na który on łożył.Udało mu się także odnalezć krótki artykuł z internetowego archiwum  Timesa zdatą z 1855 r., w którym wspomniano, że Benjamin Lambert, syn sir Maurice a, oznajmił, żezamierza opuścić kręgi brytyjskiej socjety, by udać się do Ameryki i tam badać nieodkrytepustkowia zachodu.Zamierzał napisać studium na temat pogranicza, które może nawetrozrosłoby się w powieść; zamierzał opublikować ją po swoim powrocie.Na łamach prasyżyczono mu szczęśliwej podróży i z niecierpliwością oczekiwano na pierwsze fragmenty jegodzieła.Na tym informacje się kończyły.Julian jakby od niechcenia żuł końcówkę długopisu.To nie musiało wcale oznaczać,że Lambert umarł w tych lasach.Może istniały jeszcze inne, pózniejsze wzmianki na jegotemat.Mógł przecież przeżyć i pozostać w Ameryce, a co za tym idzie, uda się gdzieś natrafićna jego trop.Jednak na razie niczego więcej nie był w stanie odnalezć.Wszelkie inne informacje natemat Lamberta wymagały dokładniejszego szperania [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl