[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W Ameryce zawsze widać,ile kto ma pieniędzy.Dlaczego ukradłeś lalkę?%7łeby ją dokładnie obejrzeć.To była lalka płci żeńskiej, chciałempotwierdzić swoje podejrzenia.Nosiłeś w dzieciństwie okulary?Jestem krótkowidzem.Dlaczego pytasz? Próbuję przekazać ci coś ważnego.Nigdy mi się nie układało w życiu.Zawsze wpadałemw jakieś tarapaty.Wiesz, jak się zjeżdża na sankach na brzuchu?Biegniesz, trzymając je przed sobą, a jak się już rozpędzisz, rzucaszsię do przodu i śmigasz.Na sankach Flexible Flyer.Brawo, doktorku, więc jednak jesteś z tego świata.W Montcalmnie było stoków z prawdziwego zdarzenia, ale ulica, przy którejmieszkałem, zbiegała łagodnie w dół.Rozpędzaliśmy się napodjazdach, wykorzystując ich lekką pochyłość.W połowie podjazdurzucaliśmy się na sanki, a potem, już na ulicy, skręcaliśmy lekkow prawo.Jeśli wykonałeś ten manewr zbyt gwałtownie, sankiwywracały się i lądowałeś na ulicy.Tamtym razem wcale zbyt ostronie skręcałem, robiłem to stopniowo, kończyłem skręt już na środkujezdni.Muszę chyba wspomnieć o tym, że robiło się ciemno,powinienem być już w domu.O tej porze zwykle miało sięzaczerwienione policzki, zasmarkany nos, brwi oblepione śniegiem,a rękawy i buty pełne lodowatej mazi.Usłyszałem klakson.Uniosłemgłowę i ujrzałem zębatą kratownicę buicka.Hamujący samochódobjechał mnie, obracając się przy tym o trzysta sześćdziesiąt stopni.Jakby demonstrował pokazowy poślizg, najpierw znalazł się za mną,a potem znów przede mną, przez cały czas się obracając.Chwilępózniej uderzył w uliczną latarnię.Przez cały czas facet wciskałklakson wydający te same dwa dzwięki oddzielone trzytonowyminterwałem, jakby ogłaszał rozpoczęcie ważnej uroczystości; rozbitysamochód już się nie poruszał, więc ten nieustający jazgot wydawałsię zbędny, raził uszy.Zobaczyłem, że latarnia jest trochęprzechylona.Podniosłem się i podszedłem bliżej.Samochód walnąłw nią prawą stroną, głowa kierowcy opadła na kierownicęi naciskała klakson, ręce faceta zwieszały się bezwładnie.Rozumiesz?Rozumiem.Przenieśliśmy się do Nowego Jorku, do Greenwich Village.Ojciecmówił, że stamtąd będzie miał bliżej do pracy na UniwersytecieNowojorskim.Lecz ja znałem prawdziwy powód przeprowadzki; potym wypadku naszą rodzinę uznano w Montcalm za personae nongratae.Dałem to ojcu do zrozumienia, lecz on odparł, synu, wielu chłopaków zjeżdżało wtedy na sankach, nie tylko ty, każdy z nichmógł wjechać pod koła tego samochodu.Po prostu wypadło naciebie.Nie wierzył w to wyjaśnienie ani trochę, podobnie zresztą jakja.Dobrze wiedział, że jeśli któryś z chłopaków miał spowodowaćśmiertelny wypadek, to właśnie ja.Twój ojciec pracował na uczelni?Był biologiem molekularnym.Mówił, że nauka jest jakposzerzający się snop reflektora, który rozświetla coraz to noweobszary wszechświata.Lecz w miarę jak powiększa się oświetlonekoło, rośnie też obwód otaczającej je ciemności.Myślałem, że Einstein to powiedział.W Nowym Jorku nie miałem kolegów, czułem się samotny, więcrodzice kupili mi pieska, jamnika.Powiedzieli, że moimobowiązkiem jest opiekowanie się nim, wyprowadzanie na spacery,uczenie posłuszeństwa.To ostatnie przedstawiało się nawetinteresująco, byłem ciekaw, jak działa mózg takiego psiaka.Niewielesię dowiedziałem.Jamnik na równi z mózgiem posługiwał się nosem.Głównym zadaniem nosa/mózgu jest oczywiście rozpoznawaniezapachów.Zacząłem obserwować zachowanie innych psów w parku.Równie chętnie jak siebie nawzajem obwąchiwały urynalne szyfry,jakimi znaczyły kamienne fontanny, pnie drzew, stoliki do gryw szachy.Do czego służyły im ślady moczu, pozostawało dla mnietajemnicą.Może zawierały jakieś komunikaty, swoiste maile? Psywęchem odczytywały ich treść, sikały w odpowiedzi, i ruszały dalej.Wielu właścicieli wyprowadzało swoje psy do parku przyWashington Square.Był tam taki specjalny psi wybieg, w całymmieście wyznaczano obszary przeznaczone do różnych konkretnychcelów.Przemawia przez ciebie prawdziwy nowojorczyk.Na tym wybiegu mój szczeniak truchtający na swoich krótkichłapkach próbował włączyć się do zabawy.Przedstawiał zabawnywidok, kiedy dreptał za jakimś ogromnym psem, który odwracał sięi mijał go, pędząc w przeciwnym kierunku, zanim jamnik zdołałobrócić swój serdelkowaty tułów.Jak się wabił?Nie zdążyłem nadać mu imienia.Jakoś nie potrafił zaskarbić sobie mojego szacunku.Nie reagował na obelgi, a to stanowiło jawnydowód jego umysłowej tępoty.Nigdy się na mnie nie obrażał,choćbym szarpał z całych sił smycz, choćbym nie wiem jak munawymyślał.To się stało, kiedy wracałem z nim ze spaceru; szliśmyprzez park, bo mieszkanie służbowe ojca mieściło się po zachodniejstronie Washington Square.Tamta część parku, dużo gęściejzadrzewiona, była ciemniejsza, cichsza, bardziej odludna.Ale niezamierzam cię karmić historyjką rodem z Tomka Sawyera.Tak też przypuszczałem.Zobaczyłem pod ławką coś, co wyglądało na różową gumowąpiłeczkę firmy Spaldeen, prawdziwy skarb.Z daleka nie widziałemdokładnie.Uklęknąłem przy ławce, żeby to sprawdzić.Wsunąłempod nią rękę i wtedy chyba wypuściłem smycz.W następnej chwilimój pies zapiszczał; był to niesamowity, nienaturalny odgłos, jakbykwik.Obróciłem się i zobaczyłem smycz falującą w powietrzu.Beznamysłu, odruchowo, złapałem ją i poczułem w ręce pulsująceszarpnięcia, niczym krew tętniącą w żyłach, wywołane ruchemskrzydeł wielkiego ptaszyska, które dopadło mojego psa.Rozpoznałem w nim myszołowa rdzawosternego.Mogłoby sięwydawać, że uwolnienie ofiary nie było trudne, nawet jeśli ptak niezamierzał jej puścić, ale nic z tych rzeczy.Myszołów wbił szponygłęboko w szyję psa i przez chwilę dane mi było odczuć mocnieubłaganej natury.[zastanawia się] To była prąca na oślep,niezważająca na nic bezosobowa siła.Myszołów zawisłw powietrzu, machał skrzydłami, lecz nie mógł się wzbić.Niedałbym głowy, ale wydaje mi się, że moje stopy niemal oderwały sięod ziemi; puściłem smycz i patrzyłem, jak ptak wznosi się i siada naczubku drzewa.Smycz opadła wśród konarów niczym pnącze, a mójszczeniak był tak odrętwiały z przerażenia, że nawet się nie wyrywał,kiedy myszołów przyciskał go do gałęzi i wydziobywał oczy.Dlaczego puściłeś smycz? Ptak okazał się silniejszy od ciebie? Ilemiałeś lat?Siedem, osiem, nie pamiętam.Próbuję przypomnieć sobiedokładnie chwilę, w której uznałem, że nie warto dłużej walczyć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •