[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pod stopami miałam dużą metalową skrzynię na narzędziaDana i parę długich, grubych łańcuchów.Próbowałam poradzić sobie zdwojgiem zapłakanych czternastomiesięcznych dzieci, kołysząc je nakolanach i śpiewając im. Pierwszy głośny grzmot wywołał u szóstki pozostałych dzieci,siedzących z tyłu, prawdziwą histerię.Wyszłam z wozu prosto w błoto izaczęłam szukać mego woskowanego obrusa, którym częstonakrywałam kuchenny stół.Okazało się, że był w jednym z kartonów.Kazałam dzieciom kucnąć i trzymać obrus nad sobą.Kiedy zaczęłokropić, wszystkie były zachwycone - chłodne krople przynosiły imchwilowe, miłe orzezwienie i ochłodę.Po chwili jednak nieboeksplodowało gęstym deszczem, a porywisty wiatr zerwał z dzieciprowizoryczną osłonę i rzucił ją w zabłocone zarośla.Tym razem zostawiłam cztery wrzeszczące niemowlęta wszoferce i na ułamek sekundy wyszłam, by zabrać przemoczone dosuchej nitki, przerażone starsze dzieciaki do szoferki.Co tu dużo gadać-cała nasza jedenastka stłoczyła się w ciasnym wnętrzu, dzieci siedziałyjedno na drugim, o wszystko się uderzały, płakały i narzekały.Deszczwlewał się przez wybite okno.Podniósł się krzyk, wzmagało sięzamieszanie - przypominaliśmy hałaśliwy tłum kibiców podczaspojedynku zapaśników.Wiedziałam, że muszę zachować spokój.Jakimś cudemznosiliśmy smród brudnych pieluch i ciągłe poprawianie iprzemieszczanie zdrętwiałych części ciała, do czasu, kiedy ogarnęło nascałkowite wycieńczenie.Dzieci krzyczały i jęczały, dopóki nie zmorzyłich sen.Miałam nadzieję, że ta podróż nie zwiastuje urokówczekającego mnie życia.Wypatrywałam i nasłuchiwałam całe godziny,które zdawały mi się wiecznością.Wreszcie dostrzegłam zbliżające się ku nam wśród morza kukurydzy światła.Usłyszałam odgłos silnikatraktora.Dana niemało kosztowała wyprawa przez deszcz i błota domiasteczka.Teraz przybył nam wreszcie na ratunek w towarzystwieJoela oraz najętego Meksykanina.Dan siedział za kierownicąciężarówki, podczas gdy Joel wyciągał ją z błota traktorem.Joel zaczął przenosić śpiące dzieci z ciężarówki do swojegosamochodu.- Zwięty Boże! Ile dzieciaków tam schowałaś? - spytał, kiedywyciągał trzecie lub czwarte.- Tylko dziesięcioro - odpowiedziałam.Dan zostawił najętego człowieka na noc w ciężarówce, a samzamierzał wrócić po nią za dnia, by dowlec wreszcie do domu naszprzemoknięty dobytek.Ośmiogodzinna podróż pociągiem, 30kilometrów grzęznięcia w błocie i czterogodzinne oczekiwanie napowrót Joela wystarczająco dały się nam we znaki.Przejechanieostatnich 12 kilometrów, dzielących nas od celu, zajęło nam półtorejgodziny.W tym czasie wielokrotnie traktor wyciągał nas z błota.Namiejsce przybyliśmy około północy.Lucy dołączyła do nas z Las Vegas dwa tygodnie pózniej.Urządziłyśmy się we dwie w jednym domu i dla nas obu, od czasukiedy wyszłyśmy za mąż, był to pierwszy dom z elektrycznością.Na początku dalej prałam na tarze.Trzy miesiące pózniej Verlankupił mnie i Lucy na spółkę używaną pralkę z wyżymaczką.Odtądpranie stało się przyjemnością - miałyśmy i urządzenie, i prąd, by je zasilić.Skończyła się wreszcie walka ze starym silnikiem spalinowym,który napędzał naszą dotychczasową pralkę.Cudownie również byłomieć światło elektryczne po jedenastu latach życia przy lampienaftowej.Nie musiałam się martwić o kupno węgla i czyszczeniezabrudzonych kominów.Wciąż jednak życie nie było łatwe.Wodęciągnęliśmy ze studni, a załatwić się wychodziliśmy do starego domkuz serduszkiem za domem.Verlan tyrał gdzieś w upale Las Vegas - malował, by zarobić naspłatę długu, zaciągniętego na zakup krów mlecznych i budowęwielkiej obory na równinie za miastem.Wraz z Lucy mogłyśmysprzedawać mleko i produkty mleczne, by zarobić na codziennewydatki.Słabo mi się robiło na widok biedy, jaka panowała wszędziewokół.W porównaniu do naszych meksykańskich sąsiadów byliśmywręcz bogaczami.Oni nawet mleko uważali za luksus.Szybkozaczęłam rozdawać więcej, niż powinnam.W chłodne zimowe wieczory razem z Lucy szyłyśmy zużywanych ubrań, przywożonych z Vegas przez Verlana,patchworkowe kołdry.Pierwszej zimy wyszło ich spod naszych igiełczterdzieści.Rozdałyśmy je wdzięcznym sąsiadom.Wszyscy kochalinas i szanowali.Nawiązałyśmy tam, w górach, przyjaznie, któreprzetrwały do dziś.*Kiedy byłam w ciąży po raz ósmy, zaraziłam się różyczką.Chciałam urodzić dziecko w klinice w pobliskim Gomez Farias, gdyż obawiałam się, że coś może być nie w porządku.Miałam bowiemniezwykle mały brzuch - w dziewiątym miesiącu wyglądał tak jak wpiątym.W żadnej ciąży nie mogłam sobie pozwolić na odpowiednizestaw witamin i bałam się, że może tym razem rzeczywiście zbytubogo się odżywiałam, w wyniku czego dziecko nie otrzymałoodpowiednich składników [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •