[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.-Nadal się uśmiechała.- Ależ od tamtej pory minęło już dwadzieścia pięć lat!- To żadna wymówka.- Może dalej powinnyśmy zrzucać wszystko na Wen Fu?- Chodzenie do zoo to też wina Wen Fu? Wszystko, co złe, to on?Na nowo wybuchnęłyśmy śmiechem.Kręciło mi się w głowie.Oto matkaopowiedziała mi właśnie o tragedii swego życia, właśnie się dowiedziałam, że byćmoże to Wen Fu odpowiada za połowę mego kodu genetycznego, a tu proszę -śmiejemy się.Stąd wiedziałam, że nadszedł właściwy moment.Wzięłam głęboki oddech ioznajmiłam jak najlżejszym tonem:- Może mamy jeszcze coś, o co można go oskarżyć.Potem opowiedziałam jej o swojej chorobie.* Przez wiele lat starałam się sobie wyobrazić, jaka będzie reakcja matki.Zdenerwuje się, że przytrafiło się to właśnie mnie? Rozzłości się, że nic jej do tej porynie powiedziałam? Spróbuje znalezć przyczyny, dla których zachorowałam? Zabierzesię do szukania kuracji?Przeszła moje wszelkie oczekiwania.Przypominała rozwścieczone furie.- Dlaczego poszłaś najpierw do Douga? To żaden prawdziwy doktor - lekarzsportowy, też! Skąd wiesz, że ten jego przyjaciel jest najlepszy? Dlaczego wierzysz wewszystko, co ci mówią? Dlaczego wierzysz, jeśli twierdzą, że to łagodny przypadek?Jeśli tak łatwo się męczysz, to ładny mi łagodny! Ciężki! Dlaczego twój mąż nieprzejmuje się tym bardziej?Mówiła coraz głośniej.Patrzyłam, jak macha rękami, walcząc z niewidzialnymwrogiem, którego postanowiła odnalezć.Słyszałam, jak rzuca gromy po kolei nawszystko, co próbowałam przed nią ukryć.Nic nie mogłam poradzić.Mogłam tylkopowtarzać  Wiem, wiem".- Aj-ja! To Wen Fu dał ci tę chorobę! - krzyknęła.- To przez niego.I przezkuchenkę mikrofalową.Mówiłam ci, żeby sprawdzić, czy jest szczelna.Sprawdziłaś?- Mamo, przestań - błagałam.- To nie jest genetyczne.I nie wzięło się odkuchenki.Po prostu się zdarza.To niczyja wina i nic się na to nie poradzi.Nie dała się powstrzymać.Zmierzyła mnie wzrokiem.- Jak możesz tak mówić!  Nic się nie poradzi"! Powiedz jeszcze raz, jak to sięnazywa? Napisz tu.Jutro pójdę do zielarza cioci Du.Potem coś wymyślę.Grzebała w szufladzie, szukając ołówka i kawałka papieru.Już chciałamzaprotestować, że niepotrzebnie doprowadza się do takiego stanu, ale nagle zdałamsobie sprawę, że wcale nie chcę jej powstrzymywać.Poczułam dziwną ulgę.Właściwienie ulgę, bo ból nadal tkwił tam, gdzie poprzednio.Matka zdzierała ze mnie pancerzgniewu, najgłębiej skrywanych łęków i rozpaczy.Zagarnęła to wszystko do własnegoserca, tak że nareszcie ujrzałam, co zostało.Nadzieja.W drodze na przyjęcie Bao-bao i Mimi Cleo próbuje trzymać jeden koniecprezentu, podczas gdy Tessa upiera się, że poniesie sama; w rezultacie to, co niegdyśbyło kompletem do martini, grzechocze teraz jak kawałki puzzli.Obie dziewczynkistraciły mowę, niezdolne nawet oskarżać sie wzajemnie. Phil wzdycha, każe im usiąść przy stole.Potrząsa pudełkiem i z szerokimuśmiechem kładzie je na samym końcu stolika z prezentami.- Pozwolimy im to po prostu wymienić na coś, co im się bardziej spodoba -szepcze figlarnie.Ze śmiechem trzepię go po ramieniu.- Nie można tak.Wtedy widzę matkę nadchodzącą z prezentem.Kładzie swoje kwadratowepudełko na innym tak, że leży teraz najwyżej ze wszystkich.Zawinęła je w błyszczącączerwoną folię, której załamania zdradzają, że to ta sama, w którą zapakowaliśmy jejprezent gwiazdkowy.- Mamo! - mówię, grożąc jej palcem.- Czerwony to dobry kolor na chińskie wesele - upiera się, jakby o to właśnie michodziło.- Ważne, co jest w środku.A wy co przynieśliście?- Zestaw do martini.- A co to takiego?- Sześć szklanek, pojemnik i łopatka do mieszania.Z ośmiu sztuk wychodziosiemset.Mama bierze jego odpowiedz za dobrą monetę.- A ja prawie kupiłam komplet garnków, sześć sztuk.Zobaczyłam w gazecie,Emporium Capwell.Myślę sobie, co za świetny interes, tylko czterdzieści dziewięćdolarów.Potem poszłam obejrzeć - wiecie, co to było? Trzy garnki z trzemapokrywkami.Uważają, że pokrywka też się liczy za sztukę! W dodatku okazało się, żeto jedna patelnia i dwa małe garnuszki.Kupiłam im zamiast tego solniczkę i pojemnikna pieprz.Z prawdziwego kryształu.Stoimy w kolejce, sunącej wolno w stronę sali bankietowej.Matka patrzy namnie z marsem na czole.- Aj-ja! Włożyłaś za lekką sukienkę - mówi, sprawdzając materiał.- Niepowinnaś się narażać na przeziębienie.Przecież ci mówiłam, powinnaś mnie słuchać.- Ciągnie Phila za rękaw.- Zdejmij to.Daj jej swoją marynarkę.Powinieneś byćlepszym mężem.Jeśli nie będziesz bardziej uważny, to kto o nią zadba?Przymilam się:- Oj tak, Phil. Wzdycha z rezygnacją, ale zdaje mi się, że tak naprawdę lubi swój los iprzypominanie o obowiązkach wobec mnie.Matka puka go w ramię.- Powinieneś jej takie kupić - mówi, pokazując głową na tył czyjegoś długiegofutra z norek.- To jest zle widziane - odpowiada Phil z uśmiechem.- Ale byłoby jej ciepło.- Tylko napytałaby sobie biedy.- Ale byłoby jej ciepło - upiera się matka.Podczas przyjęcia musimy krzyczeć do siebie w jaskiniowym półmrokurestauracji.Już czwarty raz jeden z pięciu ex aequo pierwszych drużbów, jak nazwałich Bao-bao, stuka w mikrofon i woła:- Panie i panowie, proszę o chwilę uwagi.Mikrofon trzeszczy i zamiera, jęk przechodzi po Sali i wszyscy wracają dorozmów, ale współpierwszy drużba odzywa się nosowym głosem:- Działa? Panie i panowie, jak wiecie, nazywam się Gary.Spotkałem Rogera wcollege'u, będąc jeszcze brzdącem z Brookłynu.Nie z wyboru, lecz przez czystyprzypadek zostaliśmy współlokatorami.Dzięki mnie Roger poznał kuchnię bogów,czyli bajgle i wędzonego łososia, on zaś zaznajomił mnie - zgadnijcie z czym? - zkurzymi łapami i chrabąszczami.Drużba zalewa nas potokiem porównań etnicznych.Bao-bao uśmiecha się oducha do ucha, zadowolony, że tak dobrze się bawią jego kosztem.Wyglądał zupełnietak samo, kiedy pozwoliłyśmy mu z Mary bawić się z nami w szpital.Był rozanielony izupełnie nie zdawał sobie sprawy, że zrobiłyśmy z niego pacjenta, który umiera wpierwszych pięciu minutach.Phil przewraca oczami i mruczy nieco za głośno:- Dojdzże wreszcie do sedna.Widzę, że matka się śmieje, chociaż może robi to tylko dlatego, że wszyscyuprzejmie chichoczą.A może wcale nie chodzi o uprzejmość? Może rzeczywiściepodobają im się takie dowcipy?- Udawaj po prostu - mówię Philowi.- Wytyczne na dziś wieczór to być miłym.- Co? Ja nie jestem miły? - mruga oczami niewinnie oskarżony mężuś. - W końcu to wesele - przekonuję, uświadamiając sobie jednocześnie, że jakiśdziwny przymus każe mi bronić Bao-bao.- Ja poznałem Rogera z  aj-waj", on mnie z  aj-ja" [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •  

     

    "s/6.php") ?>