[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Naturalnie liczyłem się z możliwością, żeobruszy się na takie zaproszenie w ostatniejchwili,pozatym może wcale nie mieć ochoty na "służbowe" przyjęcie.Zaprosić czy nie zaprosić?Ale jaksię okazało, nie wziąłem pod uwagęjej kpiącego stosunku do świata.- Wieczorektaneczny dla lekarzy!- wykrzyknęła z zachwytem,gdy wreszcie zebrałem się na odwagę i chwyciłem za słuchawkę.- Z przyjemnością!-Napewno?Ot, śmieszna tradycja.Poza tym to raczej potańcówkadla pielęgniarek, nie lekarzy.Kobiety są zwykle w miażdżącejwiększości.241. - Ha, na pewno!Zarumienione i rozchichotane jak młode sanitariuszki na przepustce, pamiętam!Czy siostra oddziałowa nie wylewaza kołnierz i idziew tango z chirurgiem?Ach, proszęuchylić rąbkatajemnicy!- Wolnego - ostudziłem jej zapędy.- Bo niebędzie niespodzianek.Wybuchnęła śmiechem; pomimo słabej łączności usłyszałem w jejgłosie cień prawdziwejekscytacji i zrozumiałem, że podjąłem słusznądecyzję.Nie wiem,co nią właściwie kierowało.Pewnie byłoby dziwne, gdyby niezamężna kobieta w jej wieku, przyjmując zaproszenienawieczorek taneczny, niewzięła pod uwagę samotnych mężczyzn,którzy z pewnością się na nimzjawią.Jeśli jednak podobne myślikrążyły jej po głowie,nie dała nic po sobie poznać.Być może upokorzenie, jakiego doznałaza sprawą panaMorleya, nauczyło ją ostrożności.Mówiła opotańcówce tak, jakbyśmy mieli pojechać tam w rolipodstarzałychobserwatorów.A kiedy po nią wstąpiłem, zastałem ją ubraną bezprzesadnej elegancji, w oliwkową sukienkę bezrękawów; włosy miała rozpuszczone i nietknięte lokówką, atwarz lekkotylkomuśniętą makijażem,swoim zwyczajem nie włożyła biżuterii.Zostawiliśmy panią Ayres wsaloniku, nieszczególniestrapionąperspektywąsamotnegowieczoru.Na kolanachtrzymała tacę i przeglądała starą korespondencję męża, sortując listy.Mimo to czułem się nieswojo.- Czy twoja matka naprawdę nie ma nic przeciwko temu?- zapytałem Caroline, kiedy ruszaliśmy w drogę.- Och, proszę nie zapominać o Betty - rzuciła lekkim tonem.-Bettynie odstąpijej ani nakrok.Wie pan,że zaczęły graćw różnegry?W czasie porządkówmatka znalazła stare plansze; grają w warcaby iw halmę.- Betty itwoja matka?-Dziwne, prawda?Nie przypominam sobie, żeby mamakiedykolwiek grała w coś z Roddiemlub ze mną.A tu, proszę, terazto polubiła.Bettytak samo.Grają napółpensówki, matka daje jej242wygrywać.Betty miała chyba niewesołe święta, biedactwo.Wyglądana to, że jej matka to istnypotwór, nic dziwnego,żewoli moją.Taksię jakoś składa,że ludzienaprawdę lubią moją matkę.Mówiąc to, ziewnęła i szczelniej otuliła siępłaszczem.Po chwili, ukołysaniszumem i kołysaniempojazdu (zimową porą dojazddo Leamington zabierał półgodziny),zapadliśmy wmilczenie.Lecz gdy dojechaliśmy na miejsce i ujrzeliśmy sznur ludzi i samochodów, ożywiliśmy się wjednej chwili.Wieczorek odbywał sięw jednej zsal wykładowych; było to przestronne pomieszczeniez parkietem,specjalnie opróżnione na dziś z ławek i krzeseł.Zgaszono górne światła i rozwieszono pod sufitemwstęgi oraz kolorowelampiony.Kiedy weszliśmy, zespół(niezbyt dobry) grał właśnie jakiśinstrumentalny kawałek.Zliską posadzkę posypano hojniekredą;kilka par wirowało po niej sumiennie.Pozostali goście siedzieli przystolikach ustawionych dokoła sali, zbierając się naodwagę. Rolę baru pełnił podłużny stół.Skierowaliśmy się w tamtą stronę,jednak zaledwie uszliśmy parę kroków, zaczepiło mnie dwóchkolegówpo fachu, Bland i Rickett,chirurg i lekarz rodzinny z Leamington.Przedstawiłem ich Caroline, po czym ucięliśmy sobie konwencjonalnąpogawędkę.W rękach mieli papierowe kubki.- Macie chrapkęna Chloroformowy Poncz?- spytał Rickett,widząc jak zerkam w stronę baru.-Nie dajcie się zwieść nazwie,smakuje jak soczek.Czekajcie chwilę.Oto człowiek, którego namtrzeba.Sięgnął za plecami Caroline, żeby złapać za łokieć portiera,"naszego lokalnegospekulanta", jak nie omieszkał jej poinformowaćBland,kiedyjegotowarzysz klarował coś mężczyznie doucha.Portieroddalił się spiesznie,po czym wrócił po chwili z czterema kubkami,napełnionymi po brzegiwodnistym, różowym płynem z barowej wazy,jak się zaraz okazało, suto doprawionym brandy.- Oniebo lepsze - westchnąłRickett, oblizując wargi.- Nie sądzipani, panno.- Zapomniał nazwisko Caroline.Brandy była mocna, a poncz osłodzony sacharyną.243. - Dasz radę to wypić?- spytałem, kiedy Bland i Rickett poszliw swoją stronę.Parsknęła śmiechem.- Przecież się nie zmarnuje.To naprawdę czarny rynek?- Na to wygląda.-Szok.- Hm, założę się, że kapka czarnejbrandy nie zrobi nam krzywdy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl


  • ?>