[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Też tak myślałyśmy -odpowiedziała.- Napoczątku.Owo "na początku" dało mi do myślenia.Spojrzałem na niąz nagłąuwagą.- Czy on sam cokolwiek pamięta?-Kompletnie nic.- Pewnie zasnął, a potem.co? Myślisz, żesię obudził, zachciałomu się papierosa, a potem nie zasunął kraty?Ponownie przełknęłaz trudem ślinę.- Nie wiem - odpowiedziała z wysiłkiem.- Sama nie wiem,comyśleć.- Wskazałagłową otwarte okno.-Widział pan kominek?Spojrzawszy wtamtą stronę zobaczyłem, żesiatkowy parawan tkwinaswoim miejscu.- Kiedy stąd wychodziłam parę godzin przed pożarem, wyglądałdokładnie tak samo -oznajmiła Caroline.- Kiedy weszłam tamw środku nocy, kominekbył ciemny, jakby nikt go nie ruszał.Alewciąż mam przed oczami pozostałe zródła ognia.Widzi pan, było ichwięcej.Trudno powiedzieć ile, pięć, może sześć.- Ile?- zapytałem ze zdumieniem.-To istny cud,że nikt z wasnie został poważnie ranny, Caroline!-Nieo to chodzi.W czasie wojny nauczyłam się co niecoo pożarze.Otym, jak się rozprzestrzenia.On pełznie.Nie przeskakuje z jednego miejsca na drugie.Tymczasem tutajmieliśmy szeregoddzielnych zródeł ognia, jakby.jakby ktoś podłożył go w kilkumiejscach.Niechpan spojrzy nafotelRoda: wygląda tak, jakbypożarwybuchł na siedzisku; nogisą nienaruszone.Tak samobiurko istół.No izasłony.-Sięgnęła po ciężkie, brokatowe zasłony, które odpadłyz karniszy i wisiałyteraz przerzucone przezoparcie zniszczonegofotela.- Proszę spojrzeć: zaczęły płonąć tu, w połowie wysokości.Jak to możliwe?Zciany po obu stronach są tylko lekkoprzypalone.Tak jakby.- Upewniła się raz jeszcze, że nikt jej nie podsłucha.204- Niedbałość Roda to jedna sprawa.Niedopałki,świece.Ale to wygląda tak,jakby ogień został podłożony.Podłożony rozmyślnie.- Myślisz,że Rod.- zapytałemze zgrozą.- Nie wiem - odrzekła pospiesznie. - Naprawdę nie mam pojęcia.Ale nie mogę przestać myśleć o tym, copowiedział panu w gabinecie.I tamteśladyna jego ścianach: wyglądały jak przypalenia, prawda?Prawda?Jest w tym jakaś potworna logika.Ale tonie wszystko.I opowiedziała mi o dziwnym zdarzeniu wkuchni, kiedy to zwinięta gazeta stanęła w ogniuza plecamiRoda.Jak wspomniałem,początkowowszyscy złożyli to na karb zbłąkanej iskry.Lecz gdyCaroline zeszła pózniej do kuchni, by rozejrzeć się kolejny raz,na jednej z sąsiednichpółek znalazła pudełko zapałek.Wprawdzienie bardzo w to wierzyła,lecz niewykluczała możliwości, żekorzystając z chwilinieuwagi, Roderick porwał je z półki i sam wznieciłogień.Nie mieściło mi się tow głowie.- Nie mam powodu, aby to kwestionować, Caroline.Ale wszyscybyliście wyczerpani.Nicdziwnego, że zobaczyliście ogień.- Uważa pan, że mieliśmy przywidzenie?Wszyscy czworo?-No cóż.- Onie, to nie było przywidzenie, na pewno.Naprawdę gazeta siępaliła.A jeśli to nie sprawka Roddiego.to czyja?Właśnie toprzeraża mnie najbardziej, bardziej niż wszystko inne.I dlatego wolę myśleć,że to musiał być Rod.Nie byłem pewien, do czego zmierza,ale była wyraznie przestraszona.- Zaraz, tylko spokojnie -powiedziałem.-Przecież niema dowodu,że to nie był tylkowypadek.- Czyja wiem?- odparła.-Ciekawa jestemna przykład, co powiedziałby na to policjant.Podobno słyszał pan, że byłtu wczoraj człowiekod Pageta, przyniósł mięso.Czując swąd, podszedł do okna,zanim zdążyłam go powstrzymać.W czasie wojny był strażakiemw Coventry.Wymyśliłam na poczekaniu jakąśbajeczkę o grzejniku205. olejowym, ale widziałam, jak się rozglądał.Sądząc po jego minie,chyba mi nie uwierzył.- Ale to, co sugerujesz - rzuciłemściszonym tonem -jest potworne!Myśl, żeRodmógł z premedytacją.-Wiem!Wiem, to straszne!I wcale nie twierdzę, że zrobiłto z premedytacją, doktorze.Nie wydaje mi się, żeby chciał kogośskrzywdzić.Jestem skłonna uwierzyćwe wszystko, tylko nie to.Ale.- Na jej udręczonej twarzy odmalował się wyraz niekłamanejrozpaczy.-Czyż ludzie nie robią czasem strasznychrzeczy, w ogólenie zdając sobie z tego sprawy?Nie odpowiedziałem.Ponownie spojrzałem nazniszczone meble:fotel, stół i zwęglony blat biurka, przy którym tak często widywałemRodaw stanie bliskimskrajnej desperacji.Przypomniałem sobie, jakparę godzin przed pożarem wyrzekał na ojca, matkę, dom."Coś wisiw powietrzu", powiedział ze złowróżbną uciechą, aja,ja potoczyłemwzrokiem pozakamarkach pokoju, po ścianach i suficie, naznaczonych - usianych!- straszliwymi, czarnymi śladami.Przejechałem ręką po twarzy.- Och, Caroline -powtórzyłem.- Co za paskudna sprawa.Wpewnymsensie czuję się winny.- Jak to?- spytała.- Nie powinienem byłgo zostawić!Zawiodłem go.Zawiodłemwas wszystkich.Gdzie on teraz jest?Co mówi?Znowu zrobiła dziwną minę.-Ulokowałyśmygo w jego dawnym pokoju.Ale niech panposłucha, nie można z niego wyciągnąć nic sensownego.Jest.jestw kiepskim stanie.Na Betty możemy raczej polegać, wolimy jednak,żebypaniBazeley go nie widziała.Nie chcemy, by ktokolwiek gowidział, jeśli to tylko możliwe.Wczoraj przyszli państwo Rossiter,ale musiałam ich odesłać; jeszcze zrobiłby awanturę.To nie szok,to.tocoś innego.Matkazabrała mu papierosy i różne inne rzeczy.I.- Zatrzepotała powiekami, a jej policzki pokrył lekki rumieniec.- I go zamknęła.206- Słucham?- Nie wierzyłem własnym uszom.-Widzipan, ona myśli podobnie jak ja.Najpierw uznała,że to wypadek, wszyscy tak myśleliśmy.Potem Rod zaczął wygadywaćróżne głupoty i nie było wątpliwości, że chodzi o coś innego.Musiałam jej o wszystkim opowiedzieć. I teraz się boi, co jeszcze może mustrzelić do głowy.Odwróciła się i tym razem rozkaszlała na całego.Mówiła zbytdługo igorączkowo, a dzień był wyjątkowo mrozny.Wyglądałana chorą i śmiertelniewyczerpaną.Zaprowadziłem ją do saloniku i zbadałem.Następnie poszedłemna górę odwiedzić jej matkę i brata.Najpierw zajrzałem do pani Ayres.Leżała wsparta o poduszki,owinięta kołdrą i szalami; długie, rozpuszczonewłosy nadawałyjejblady,wynędzniaływygląd.Ale nie kryła radości na mój widok.- O,doktor Faraday - wychrypiała na powitanie.- Kolejnenieszczęście, da pan wiarę?Powoli zaczynam myśleć, że ciąży nad namijakaś klątwa.To po prostu niepojęte.Comy takiegozrobiliśmy?Jakierozjuszyliśmy moce?Niech mi pan powie.Odniosłemwrażenie, że mówiła to niemal serio.- Istotnie, macie państwo wyjątkowego pecha - odparłem, przysuwając sobie krzesło, żebyją zbadać.- Bardzo mi przykro.Kaszlnęła, podrywając sięz poduszek, po czym zapadła w niez powrotem.Nie spuszczała ze mnie wzroku.- Widział pan pokój Rodericka?Przesunąłem stetoskop.-Chwileczkę.tak.- Widział pan biurko, fotel?-Proszę przezchwilę nic nie mówić.Pomogłem jej usiąść, żeby osłuchać plecy.Następnie odłożyłemstetoskop i wciąż czującna sobiejej wzrok, odpowiedziałem: "Tak".- I co pan o tym myśli?- Samnie wiem, co myśleć.-Moim zdaniem doskonale pan wie.Ach,nie sądziłam, że dożyję207. czasów, kiedy będę drżeć ze strachu przed własnym synem, doktorze!Bez przerwy myślę o tym,co się mogło stać.Ilekroć zamykam oczy,widzę płomienie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl