[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z sercem przepełnionym goryczą przeszedł przez główny hol i bibliotekę do najstarszej części domu.Zredniowieczna jadalnia z kolumnami podpierającymi sklepiony sufit była lodowata i pełna cieni.Z pozostałych pomieszczeń, które pamiętały czasy średniowiecza, jedno służyło teraz za kuchnię,a pozostałe za graciarnie.Pierwsze Rosindell dziś świeciło starymi kośćmi wystającymi spod gipsui farby, w powietrzu unosił się kwaśny, wilgotny odór, przypominał Devlinowi zapach kostnicy, jakimprzesiąkła Somma.Ludzie tutaj umierali: przed wiekami ta część domu służyła za hospicjum.Miałochotę zostawić dalsze oględziny na następny dzień, kiedy będzie więcej światła, jednak przymuszapoznania się na nowo z domem, jak też ponura determinacja, by poznać choćby najgorszą prawdę,okazały się silniejsze.Otworzył ostatnie drzwi i uniósł lampę do góry pod wpływem lodowatego podmuchu wilgotnegopowietrza.Przez dziurę w dachu lała się woda.Zrobił krok naprzód i zobaczył, że zawaliła się częśćściany szczytowej, prawdopodobnie osłabionej przez wilgoć.Całe pomieszczenie było teraz zdanena łaskę i niełaskę żywiołów.Części dachu brakowało wsparcia, a na podłodze zbierała się woda.Aupki i wapienie, kiedyś tworzące ścianę, teraz zmieniły się w kupę gruzu na trawniku.Devlin uniósłgwałtownie do góry kaganek i krzyknął ze złości, nie mógł znieść widoku ruiny, w jaką zamienił sięjego dom.Przykucnął, by podnieść kamień z gruzowiska.Poczuł jego ciężar, szorstkość.Ostatnie dłonie, którego przed nim dotykały, należały do średniowiecznych budowniczych.Ta myśl go uspokoiła.Pokuśtykałna drugi koniec trawnika z kamieniem przyciśniętym do piersi.Położył go na mokrej trawie w miejscu,gdzie miał zamiar wyznaczyć fundamenty nowego domu.Porywisty wiatr wył i zmieniał kierunek, z dziką częstotliwością co rusz atakował ścianą deszczu.Devlin poszedł po kolejny kamień, a potem przyniósł jeszcze jeden.Pracował powoli i z wysiłkiem,ciężko oddychał, pokonując opór żywiołu.Dla ciebie, Camillo, dla ciebie, powtarzał w myślach jakmantrę.Dopiero kiedy znalazł się na skraju wyczerpania, bliski omdlenia, jakoś dowlókł się do domu.Znalazłw kuchni resztkę chleba i kawałek sera.Zjadł w bibliotece, tylko tam było ciepło.Ogień dogasał,z braku węgla dorzucił do niego Historię reform sądów grodzkich w hrabstwie Devon pióra Payne a.Czasem w nocy budziło go trzaśnięcie drzwi.To na pewno ojciec, myślał, wraca z jednej ze swoichnocnych wędrówek wokół posiadłości.Wtedy przypomniał sobie, że ojciec nie żyje, jest martwyod ośmiu miesięcy i spoczywa  spokojnie lub nie  na cmentarzu w Kingswear.Mimo to nie mógłzasnąć, nadstawiał uszu, wsłuchując się w skrzypienie desek, nawet oczekiwał, że drzwi za chwilę sięotworzą i wpadnie podmuch zimnego powietrza.Minęło dużo czasu, zanim wreszcie zdołał usnąć.Niemiał dość sił, aby zwalczyć rozpacz, która się w nim zagniezdziła  głęboka, czarna i chroniczna.Nocąwypływały wspomnienia, przebijały się przez słabą barierę, jaka je trzymała za dnia, strasznewspomnienia okaleczeń, strat i rozstań.Dygotał na całym ciele, choć spał pod kilkoma kocami.Gdywreszcie zapadł w niespokojny sen, za oknami wstawał szary świt.Gorączkował przez dwa dni.Wychodził z łóżka tylko po wodę do kuchni.Odprawił Josiah, starytrochę pomarudził, ale sobie poszedł.Pies leżał w nogach łóżka, od czasu do czasu unosił łeb,popatrując z troską na swego pana.Trzeciego dnia gorączka ustąpiła.Devlin wstał z łóżka, wziął kąpiel, ubrał się.Za bardzo drżały muręce, by mógł myśleć o goleniu.Deszcz ustał, chmury się rozstąpiły, pokryta rosą trawa iskrzyław pierwszych promieniach słońca.O brzasku dolina wydawała się czysta i jasna, dom wolnyod demonów, które prześladowały go, gdy leżał zdjęty chorobą.Poszedł sprawdzić, co z końmi.Byłyzadbane  nakarmione i wypielęgnowane.Josiah, regularnie zwalniany z pracy, zawsze jednak wracałdo Rosindell.Wiedziano, że jest niechlujny i nieuczciwy, ale świetnie zajmował się końmi.Na południu, ponad ciemną linią sosen, niebo jarzyło się blaskiem.Droga na klify była śliska od błota,posuwał się naprzód powoli, często przystawał wsparty na lasce.Zawadzał nogami o wilgotne, brunatnepaprocie, z gałęzi, których czasem się chwytał dla złapania równowagi, kapała woda.Czuł się słabyi wypalony, ale w miarę jak zbliżał się do morza, serce w nim rosło.Był w domu.Drzewa  dęby i brzozy  rzucały cienie.Drobinki światła słonecznego pojawiały się i znikały,ścieżkę pokrywała miedziana patyna martwych liści [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •