[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dla Teddy'ego.Ostatni, szesciometrowy odcinek skalnej sciany pokrywaly wielkie, owalne, czarne glazy,porosniete brunatnicami.Teddy obrocil sie tak, ze ramiona mial wykrecone do tylu i zapieralsie dlonmi.W ten sposob posuwal sie w dol po powierzchni glazow, widzac kryjace sie wszczelinach szczury.W koncu stanal na brzegu morza.Wypatrzyl zwloki Chucka, podszedl blizej i spostrzegl, zeto wcale nie jest ludzkie cialo.Kolejny glaz, splowialy na sloncu, opleciony grubymiczarnymi warkoczami wodorostow.Dzieki.niewazne komu.Chuck zyl.To nie on tu lezal, tylko waski, dlugi glaz oblepionywodorostami.Teddy zwinal dlonie w trabke, przylozyl do ust i zaczal wolac Chucka.Krzyczal i krzyczal, aimie Chucka odbijalo sie od skal, nioslo sie w powietrzu i odlatywalo hen w morze.Czekal,az zza krawedzi cypla wyjrzy glowa jego partnera.Moze wtedy szykowal sie, zeby zejsc i poszukac Teddy'ego.Moze teraz sie do tego przygotowywal.Teddy wykrzykiwal jego imie, az zaczelo go drapac w gardle.Przestal wolac i nasluchiwal odpowiedzi.Szczyt urwiska ginal w szybko zapadajacymzmroku.Teddy slyszal szum wiatru.Slyszal chrobot szczurow w szczelinach miedzyglazami.Slyszal skrzek mewy.Chlupot morza.Kilka minut pozniej znow dolecialo go wycierogu mglowego latarni w Bostonie.Wzrok przyzwyczail sie do ciemnosci.Teddy ujrzal wpatrzone w niego oczy. Dziesiatki par oczu.Szczury wylegiwaly sie na glazach i gapily sie na niego bez leku.W nocy plaza nalezala do nich.Lecz Teddy bal sie wody, a nie szczurow.Pieprzyc te male oslizgle paskudztwa.Mogl je poczestowac olowiem.Zobaczyc, czy spuszcza z tonu, kiedy rozwali kilka z nich.Tylko ze nie mial broni, a liczba szczurow wkrotce sie podwoila.Zamiataly powierzchnieskal dlugimi ogonami.Teddy czul wode omywajaca mu obcasy i utkwione w nim spojrzenieniezliczonych oczu.Trudno powiedziec, czy to ze strachu, ale po kregoslupie przechodzilygo ciarki i swedzialo w kostkach nog.Ruszyl powoli wzdluz brzegu i zobaczyl, ze na kamieniach, niczym foki w sloncu, wylegujasie w blasku ksiezyca setki szczurow.Patrzyl, jak z plaskaniem zeskakuja z glazow napiasek, tam gdzie jeszcze przed chwileczka stal.Odwrocil glowe i spojrzal na odcinekbrzegu, jaki sie przed nim rozciagal.Nie byl dlugi.Trzydziesci metrow dalej w wodewrzynalo sie nastepne urwisko przegradzajace plaze.Po prawej Teddy ujrzal w morzuwysepke, ktorej nigdy wczesniej nie zauwazyl.Z tej odleglosci w ksiezycowej poswiaciewygladala jak kostka brazowego mydla, wiszaca na cienkim wlosku.Zaraz pierwszego dniaTeddy wybral sie na te urwiska z McPhersonem.Nie widzial wtedy zadnej wysepki.Byl tegopewny.Wiec skad, do cholery, tam sie wziela?Slyszal je za plecami: gryzly sie miedzy soba, ale glownie strzelaly ogonami i piszczalyjeden na drugiego.Teddy poczul, jak swedzenie w kostkach promieniuje coraz wyzej,ogarnia kolana i uda.Spojrzal przez ramie na plaze: piasek calkowicie przesloniety byl przez chmary gryzoni.Przeniosl wzrok na urwisko jasniejace w swietle ksiezyca, ktory tej nocy byl niemal w pelni,i na nieprzeliczone gwiazdy, lsniace na niebie.I wtedy ujrzal lune, ktorej obecnosc bylarownie zagadkowa jak jeszcze nieistniejacej dwa dni temu wysepki.Pomaranczowa lune.Mniej wiecej w polowie wysokosci urwiska.Pomaranczowa na tleczarnej skalnej sciany.O zmroku.Teddy patrzyl, jak migoce, przygasa i rozblyskuje, przygasa i rozblyskuje.Pulsuje.Niczym plomien.Jaskinia, domyslil sie.Albo spora szczelina.Ktos sie w niej schronil.Chuck.To na pewnoon.Moze gonil te kartke, zranil sie przy schodzeniu w dol - i postanowil posuwac sie wpoprzek skalnej sciany.Teddy zdjal kapelusz i podszedl do najblizszego glazu.Widzial wlepione w niego szczurzeslepia i trzepnal w nie kapeluszem.Obrzydliwe gryzonie poderwaly sie i zsunely na piasek.Teddy wskoczyl na opustoszaly glaz, kopniakiem przeploszyl szczury z nastepnego i ruszyldo przodu, sadzac susami z kamienia na kamien; za kazdym razem coraz mniej gryzoni stawalo mu na drodze, a na ostatnich glazach nie bylo ich juz wcale.Dopadl do scianyurwiska i zaczal sie wspinac; rece pokaleczone przy schodzeniu wciaz krwawily.Tym razem szlo mu latwiej.Urwisko bylo wyzsze i szersze od poprzedniego, ale wznosilosie wyraznymi stopniami i mialo wiecej wystepow.Wspinaczka w blasku ksiezyca zabrala mu poltorej godziny; pial sie pod badawczymwzrokiem juz nie szczurow, lecz gwiazd, a kiedy sie wdrapywal, obraz Dolores zacieral siew jego pamieci.Nie potrafil przywolac jej wizerunku, twarzy, dloni ani pelnych ust.Czul, ze uszla z niego, a jej brak byl dla niego doznaniem zupelnie nowym.Wiedzial, zesprawilo to fizyczne wyczerpanie, wyglodzenie, niedobor snu: Dolores sie rozplynela.Rozplynela sie, kiedy wspinal sie podczas tej ksiezycowej jasnej nocy.Ale nadal ja slyszal.Chociaz Dolores byla niewidzialna, jej glos brzmial mu w glowie.Mowil: Przestan sie zadreczac, Teddy.Masz jeszcze przed soba cale zycie.Czy wlasnie o to chodzilo? Czy to naprawde mozliwe, ze po tych dwoch latach, kiedychodzil jak bledny, godzinami w ciemnym pokoju sluchal plyt Tommy'ego Dorseya i Duke'aEllingtona, wpatrzony w rewolwer lezacy pod reka na stoliku, gardzil tym gownianymzyciem i tesknil za nia tak straszliwie, ze raz, zaciskajac zeby z zalu, ulamal sobie kawaleksiekacza - czy to mozliwe, ze wreszcie nadeszla chwila, by pogodzil sie z jej strata?Nie wysnilem cie, Dolores.Wiem to.Ale teraz wydajesz mi sie snem.I slusznie, Teddy.Tak powinno byc.Pozwol mi odejsc.Naprawde?Tak, kochanie.Postaram sie.Dobrze?Dobrze.Migocaca pomaranczowa luna byla tuz-tuz.Teddy czul bijace od niej cieplo, nikle coprawda, ale wyrazne.Polozyl reke na polce skalnej nad glowa, pomaranczowe swiatloodbijalo sie od jego nadgarstka.Podciagnal sie i wsunal sie tulowiem na polke.Zapierajac sie lokciami, wywindowal do gory reszte ciala.Widzial poszarpane skaly skapanew pomaranczowym blasku.Podniosl sie.Glowa niemal dosiegal sklepienia jaskini.Downetrza pieczary prowadzil waski przesmyk po prawej i tam Teddy sie skierowal.Wychodzac zza skalnego zalomu, ujrzal plomien ogniska rozpalonego we wglebieniu wkamiennym podlozu oraz kobiete stojaca po drugiej stronie z rekoma zalozonymi do tylu.-A ty kto? - spytala.-Teddy Daniels. Kobieta miala dlugie wlosy i ubrana byla w szpitalny stroj: jasnorozowa koszule, spodniesciagane tasiemka w pasie, pantofle.-Tak sie nazywasz, ale czym sie zajmujesz? - Scigam przestepcow.Przekrzywila glowe, w jej wlosach widoczne byly siwe pasemka.-Ty jestes tym szeryfem.Teddy skinal glowa.-Moze mi pani pokazac rece?-Dlaczego? - spytala.-Chcialbym wiedziec, co pani w nich trzyma.-Dlaczego?-Chcialbym wiedziec, czy moze mnie pani tym zranic.Skwitowala to lekkim usmiechem.-To chyba sluszne zadanie.-Ciesze sie, ze tak pani uwaza.Wyciagnela rece do przodu, pokazujac dlugi, cienki skalpel.-Zatrzymam go, jesli nie masz nic przeciwko temu.-Alez skad - odparl Teddy, unoszac rece [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •