[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Gliniarze widzieli, jak to robił?Przez całą resztę nocy Willie Paycek czuł się, jakby istniał poza sobą i oglądałswoje życie jak film.Był to zaskakujący film i Willie absolutnie nie potrafiłprzewidzieć, jaka będzie następna scena.Kiedy ojciec Willie'ego zobaczył żonę wchodzącą do pokoju w komisariacie, zerwałsię z krzesła stojącego przy starym, zdezelowanym biurku, wrzasnął przeraźliwie i z powrotem na nie opadł.Matka odpowiedziała natychmiast.Ich krzyki wypełniły cały pokój.Irlandzki glina położył rękę na ramieniu Willie'ego, jakby chciał go podtrzymać.Twarz chłopca była szara, usta wykrzywione spazmatycznie, a małe oczy przymrużone z wściekłości.Mimo że był brzydkim smarkaczem, znanym detektywowi jak większość dzieciaków z okolicy, Heeny nie mógł powstrzymać ogarniającej go fali współczucia.Ciało chłopca drżało, ale jego spojrzenie, kiedy odwrócił się od rozhisteryzowanych rodziców, zdumiało poli-203cjanta.Ten dzieciak miał w sobie coś cwanego, jakąś przebiegłość i chytrość, które mogły ostudzić każdy cieplejszy odruch.— Dobrze się czujesz, dziecko? — zapytał z zaciekawieniem Heeny.Chłopak wzruszył ramionami, odrobinę zdziwiony.Czemu miałby się czuć źle? — taką odpowiedź wyczytał policjant z jego postawy.Jezu, jakież oni musieli mieć tam życie, w tej norze.Willie obojętnie słuchał matki, która z ożywieniem i przejęciem rozmawiała z detektywami, częstującymi ją kawą i ciastem, przypalającymi jej papierosy, uprzejmie pochylającymi się w jej stronę i zachęcającymi do mówienia.— Prędzej czy później zabiją się, jeden zabije drugiego.Kto wie, co siedzi w takich ludziach? Od dziecka byli jak bracia.Zawsze bili się ze sobą.Cały czas, jeszcze w starym kraju, zawsze razem i nic tylko pili.Nic dobrego, oni obaj, nic dobrego.Nagle dotarła do niej rzeczywistość.To nie była po prostu kolejna sobotnia burda, któryś z nich pobity i po pijaku ciągnięty przez podwórze, trzaskające drzwi, młócące pięści, jej pokój, łóżko i ciało okupowane przez jednego lub drugiego.Jeden z nich nie żył, a drugi siedział w pokoju obok.— Walter naprawdę nie żyje?Przez komisariat przeciągała nie kończąca się procesja ludzi.Ludzie z Biura Prokuratora Okręgowego spisywali zeznania ojca, który szlochał, płakał i waliłsię pięściami po głowie, a w nagłych wybuchach emocji bił rękami w ścianę.— Walter, Walter, ty skurwysynu, patrz, do czego mnie zmusiłeś! Widzisz, zmusiłeś mnie, zabiję cię za to!Każde jego słowo zapisywali w notesach albo na klekoczących maszynach do pisania.Przyszli dziennikarze z porannych gazet, a fotoreporterzy świecili fleszami ojcu w oczy i celowali w matkę.Willie schował się.Nie chciał brać w tym udziału.Tej nocy był widzem, obserwatorem.W końcu ojciec wyszedł z pokoju, ręce miał skute kajdankami z przodu, a z obu jego stron szli policjanci.Willie wiedział, że ojca zaczyna boleć głowa.Znałpierwsze objawy monstrualnego kaca.Na jego widok ojciec zatrzymał się zaskoczony.Mimo że Willie w ciągu tej nocy znajdował się blisko niego, Stanley Pay-cek był zbyt pochłonięty sobą, aby zwrócić uwagę na swojego najstarszego syna.104— A ty co tu robisz, ty? — zapytał, odruchowo podnosząc rękę.Willie cofnął się o krok, patrząc, jak policjanci chwycili ojca mocniej za ramiona i poprowadzili go do czekającego samochodu.Paycek odwrócił się i spojrzał przez ramię wprost na syna.Nikt nie zauważył wyrazu twarzy Willie'ego.Był to wyraz głębokiego, gorzkiego i długo oczekiwanego triumfu.Obrazy przesuwały mu się przed oczyma, czasami zwalniały trochę, to znów przyspieszały.Uwaga ogniskowała się na nim, inni byli tylko niewyraźnymi cieniami.Czuł ciężki zapach potu tego człowieka, przesiąknięty whiskey i piwem, który zdawał się wychodzić z porów twarzy, połyskując na brudnej szczecinie na jego policzkach.Mógł spojrzeć w małe, drapieżne oczy, zmrużone i świdrujące, ale nie był pewien, co one wyrażały.Za każdym razem zaczynał od samego początku i przypominał sobie wszystko aż do końca, do momentu, kiedy się odwrócił, a brat położył mu rękę na ramieniu i odprowadził go na bok.W końcu Eugene uświadomiłsobie, że to, co robi, jest niebezpieczne.Zmieniał fakty, a właśnie z nimi musiał sobie poradzić.Bezszelestnie wysunął się z łóżka i ubrał po cichu, rzucając spłoszone spojrzenia na brata, który oddychał spokojnie i głęboko.Jedno ramię położył na czole, a drugie, wyciągnięte wzdłuż ciała, zgięte było tak, że dłoń lekko spoczywała w pachwinie.Ubrany w wilgotne rzeczy z poprzedniego wieczoru, trzymając buty w dłoni, żeby móc dyskretnie wymknąć się z mieszkania, Eugene zawahał się.Znowu spojrzał na brata, stanął w nogach łóżka, wyciągnął rękę i delikatnie dotknął odkrytej stopy.— Wszystko będzie dobrze, Charley — powiedział tak cicho, że prawie niedosłyszalnie.— To wyłącznie moja spowiedź.Nie dotyczy nikogo innego.Kilka sekund stał bez ruchu, przyglądając się bratu, a potem cicho wyszedł.Obecność Eugene'a O'Briena w kościele o szóstej rano nie zaskoczyła ojca Kely'ego.Wiedział, co czuje młody seminarzysta, kiedy po raz pierwszy odwiedza dom.Gene ciągle funkcjonował według rozkładu dnia w seminarium.Jego jasna postać w ciemnym wnętrzu kościoła Św.Szymona zdawała się emanować wewnętrznym blaskiem.106Widać było, że Eugene jest wytrącony z równowagi.Ojciec Kelly rozumiał to: chłopiec wrócił do rodziny.Była to prawdopodobnie jego pierwsza prawdziwa walka, pierwsze zwątpienie w powołanie.Właśnie to miały na celu odwiedziny w domu.Uśmiechnął się i ruchem głowy zaprosił chłopca do zakrystii.Eugene odruchowo pomógł mu zdjąć ornat, ku uldze zaspanych ministrantów, na których właśnie przypadła kolej służenia do porannej mszy.Nikt nie chciał się zgłaszać na ochotnika na szóstą rano.Na znak dany przez ojca Kelly'ego z wdzięcznością zniknęli.Młody ksiądz nie tak dawno temu sam był w seminarium.Pamiętał pierwsze tygodnie, pierwsze miesiące pobytu tam, wątpliwości, strach i zaskoczenie własną arogancją, która kazała mu wierzyć, że został powołany.Każdy z nich przechodziłprzez coś podobnego.Niektórzy opuszczali seminarium, a inni, odnalazłszy wewnętrzną siłę, uczyli się dalej.Nigdy, nawet przez ułamek sekundy, nie postało mu w myśli, że Eugene O'Brien może nie mieć powołania.Nalewając pierwszą filiżankę kawy tego dnia, ojciec Kelly wskazał na krzesło.— Napijesz się kawy, Gene?— Nie, dziękuję, ojcze.Ksiądz pił kawę czarną i gorącą, czuł jak kofeina przenika do jego krwi i rozjaśnia mu umysł.— Dobrze, Gene.Chcesz porozmawiać.Po to tu jestem.Porozmawiajmy.Twarz chłopca, zazwyczaj blada, zdawała się teraz biała jak alabaster.Jego jasne oczy były szkliste i niespokojne.Białe włosy, proste i lśniące, wyglądały jak świetlista aureola.Gene w roztargnieniu dotknął swoimi długimi, smukłymi palcami ust i potarł brodę.Miał kłopoty, więc ojciec Kelly mu pomoże.— Jest ci ciężko, synu, prawda? Żyć tam, w seminarium, pod presją, gdzie nakazy i rozkazy obowiązują w każdej minucie dnia.A potem wrócić do rodziny, przyjaciół, sąsiadów.Każdy tak się czuje, szczególnie podczas pierwszej wizyty w domu.Każdy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •