[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W ursynowskim pałacu na piętrze rezydowały niemieckie władze, później był to sztab wojskowy, i do tej pory nikt nie wie, dlaczego nie wyrzucono od razu polskiej ludności cywilnej.Nie wyrzucono jednak, dziwne, ale prawdziwe.Znajdował się tam niemiecki lekarz, bardzo dobrze mówiący po polsku.Zaczepił Lucynę trzydziestego pierwszego lipca.— Gdzie jest pani mąż? — spytał.— W Warszawie — odparła spokojnie Lucyna.—Pojechał do miasta.— To niech go pani znajdzie w tym mieście i nakłoni do powrotu.— Dlaczego? — spytała Lucyna natychmiast, nieufnie i wrogo.— Dlatego, że więcej go pani na oczy nie zobaczy.Jutro w Warszawie wybuchnie powstanie.Lucyna udała sceptycyzm, aczkolwiek o terminie wybuchu powstania wiedziała doskonale.Zdenerwowała się.Oznajmiła, że nigdzie nie będzie jechała, nie wie, gdzie jest jej mąż, a w żadne powstania nie wierzy.Słowa lekarza sprawdziły się w pełni, powstanie wybuchło, a swojego męża więcej na oczy nie zobaczyła.Pod koniec sierpnia dostała informację, że na Sadybie leży jej stryjeczny brat, ranny w nogę.Był to Zbyszek, jeden z wnuków mojej prababci, akurat rok wcześniej byłam razem z dziadkiem na jego weselu i zachwyciła mnie panna młoda.Ze Zbyszkiem nie jest dobrze, ale może uda się coś zrobić.Działania wojenne były w pełnym rozkwicie, a Lucyna miała teraz jakoś przedostać się na Sadybę i zorganizować transport, albo przynajmniej zawiadomić, dokąd można go przenieść.Wpadła na rozpaczliwy pomysł.Ubrała się w strój przedwojenny, białą suknię w czerwone grochy, na to czerwony jedwabny płaszczyk w białe grochy, na głowę nasadziła białą panamę z czerwonymi kwiatami, na nogi francuskie czerwone pantofelki, na ręce długie, białe, koronkowe rękawiczki, torebkę też miała dopasowaną, i w tym odzieniu udała się wierzchem, spokojnym krokiem, na spacer w kierunku Sadyby.Nie wiem dokładnie, którędy szła, ale pies z kulawą nogą jej nie zaczepił, aczkolwiek licznie obecni Niemcy gapili się na nią z szalonym zainteresowaniem.Dorośli byli, może przypomniała im przedwojenne widoki.Załatwiła, co trzeba, wróciła bez problemów, nocą zaś przyniesiono Zbyszka i ułożono w jej pokoju.Rzeczywiście było z nim źle, temperaturę miał wysoką, a noga się paskudziła.Lucyna popadła w rozpacz, gnębił ją kompletny brak środków medycznych, nic nie mogła zrobić, chociaż miała za sobą kursy pielęgniarskie i chyba nawet jako pielęgniarka jakiś czas po wybuchu wojny pracowała.Późnym popołudniem siedziała na ławeczce pod pałacem w towarzystwie sąsiadów i martwiła się, kiedy nagle podszedł ów niemiecki lekarz.— Czy pani lubi czekoladki? — spytał grzecznie i bez wstępów.— Lubię — odparła bez namysłu Lucyna, bo co jej szkodziło się przyznać.Na to lekarz wetknął jej w ręce kilowe pudełko czekoladek Wedla.Nie dość że wetknął, to jeszcze obie jej ręce na tym pudełku ułożył, dwustronnie, tak żeby już je porządnie obejmowały.— To niech pani weźmie — rzekł z wielkim naciskiem.— Niech pani to zabierze do domu i sobie zje.Sąsiedzi skamienieli na tę komitywę ze szkopem i popatrzyli dziwnym wzrokiem, Lucyna też nic zdrętwiała, ale ją tknęło.— Dziękuję bardzo — powiedziała.Podniosła i nie patrząc na ludzi, weszła do budynku.W mieszkaniu rozpakowała pudełko i okazało się, że wewnątrz znajdują się pięknie upchane środki opatrunkowe, rozmaite lekarstwa, strzykawki, ampułki i inne podobne utensylia.Zbyszek wyżył, wyzdrowiał, uniknął niewoli t tylko już potem zawsze trochę kulał.Już pod sam koniec powstania i krótko przed usunięciem niepożądanego polskiego elementu osoby obecne w pałacu na parterze przeżyły chwile niej zwykłe.Późnym wieczorem z góry, gdzie rezydował właśnie ten sztab niemiecki, zaczęły dobiegać jakieś przeraźliwe dźwięki.Natężały się, był to ryk potężny, coś jakby szloch i łkania, dzikie wycie, nieartykułowane charkoty i tym podobne odgłosy, przy czym ryk i wycie, takie na „yyyyyy” zaznaczały się najwyraźniej.Śmiertelnie zaskoczeni i przerażeni ludzie podkradli się na pierwsze piętro i posłuchali.Rejwach dochodził zza drzwi salonu.Ktoś najodważniejszy uchylił w końcu te drzwi, zajrzeli do środka i scenę zobaczyli niezapomnianą.W ogromnym salonie stał na środku katafalk przykryty jakąś czarną szmatą, dookoła paliło się sześć gromnic w wysokich świecznikach, do szmaty zaś przypięty był papier z napisem: Der Krieg kaput.Pod ścianami siedział cały sztab, straszliwie pijany, i płakał rzewnymi łzami.Ogólnie biorąc, nasze prywatne kontakty z wrogiem były nieliczne, ale za to dość osobliwe.Przez jakiś czas wojska niemieckie stacjonowały w Grójcu na Świńskim Targu, tuż pod skarpą, na której stal nasz dom, i żołnierze kręcili się wszędzie.Któregoś dnia przerażona służąca przyleciała do mojej matki.— Proszę pani, szkop tu wlazł i ukradł nam garnek! — doniosła w popłochu.— Jak to, ukradł? — zdenerwowała się matka.— A ja nie wiem.Przyleciał, poszwargotał, palcem pokazywał, potem złapał ten czerwony i uciekł.— No to trudno.Przepadło.Niech się udławi.W parę godzin później szkop z garnkiem wrócił.Garnek był pełen grochówki, którą z eleganckim ukłonem wręczył naszej Staśce, co przeraziło ją jeszcze bardziej.Moja matka w pierwszym odruchu chciała grochówkę wylać, ale zainteresował się nią pies.No dobrze, psu można dać.Służąca z ciekawości postanowiła spróbować, co też ci Niemcy żrą, za jej przykładem poszłam ja.W rezultacie cały gar grochówki został spożyty przez trzy jednostki, moja matka nie tknęła potrawy, bo jedną kroplą mogłaby się otruć, ja zaś muszę stwierdzić, że nigdy w życiu tak znakomitej grochówki nie jadłam.Błagałam potem przez całe lata, żeby ugotować taką samą, moja matka, ambicją tknięta, czyniła różne próby i starania, ale sukcesu nie osiągnęła.Być może na smak zupki wpłynął gatunek niemieckich konserw, bo chyba ona była na konserwach.Nazajutrz przyleciał ten sam żołnierz, znów złapał garnek i zwrócił go z krupnikiem.Krupniku nie znosiłam, ale spróbowałam i musiałam uznać, że też był niezły [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl