[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Trzeba było przemykać się nocami, myszkować po zakamarkach, jak niegdyś, wdzieciństwie, kiedy szukał zapadłej dziury na nocleg.Pracować było coraz trudniej.Zezmęczenia i niesypiania kleiły się oczy, ćmiły osmagane pięty.Pomoc nadeszła nieoczekiwanie.Wystarali się o nią przyjaciele.Kuomintangodkomenderował go wraz z grupą studentów na studia do Europy.W duszny, upalny wieczór, kiedy obładowany okręt kołysał się ociężale na zgarbionych,ociekających pianą grzbietach fal, jak olbrzymia, nieporęczna szafa  na uginających się odwytężenia plecach tragarzy, P an Tsiang kuei po raz ostatni ogarnał wzrokiem z pokładuuciekające kontury ojczyzny.Gardło ścisnął mu zal.Chiny odpływały w mrok, jak olbrzymiagalera popędzana w dal miarowymi uderzeniami niewidzialnych wioseł.Zdawało się, że w ciszywieczornej zabrzmi lada chwila stłumione, przeciągłe wycie skośnookich wioślarzy, szczęk łancuchów, świst wzlatującego bata białego poganiacza.Na wschodzie  czarna smuga nocy.P an w rozterce oparł się o burtę.Dokad płynie ten nieszczęsny kraj? I długoż płynąć ma takjeszcze w mroku? I czy wypłynie kiedykolwiek na wolny, słoneczny przestwór, czy też nigdy niesądzonym mu jest ogladać wytęsknionego słońca, które nieforemną kulą wyszywaja po nocachw udręce wychudłe robotnice na białych sztandarach Kuomintangu?Do Europy przyjechał nastroszony, czujny, jak niegdyś w dzieciństwie, gdy wpełzał po kośćdo bud najniebezpieczniejszych psów.Czuł, że wpełza do nory wroga, aby unieść stamtądstrzeżoną przez niego zazdrośnie, najcenniejszą kość  wiedzę.Wróg to daleko gorszy igrozniejszy od rodzimych.W porównaniu z nim swojski opasły chlebodawca wydawał mu sięzawsze przylgnięta do jego ciała niezdarną pijawką, która wystarczy oderwać i odrzucić.Jużtam, w Chinach, z dojmującą odrazą czuł całym naskórkiem tysiące innych przylepionych doniego ssawek.Tych nie podobna było zwyczajnie oderwac; nieskończonymi nićmi drutówtelegraficznych biegły od nich długie i gibkie macki, opasujące połowę kuli ziemskiej i gubiącesię gdzieś, w niezbadanych kamiennych dżunglach obcego kontynentu.Po latach marzeńdziecięcych, zaczarowany morski Mer Ce des zaniósł go nareszcie do tajemniczej kryjówki.Pograzając kolejno klisze swej swiadomości w odczynnikach coraz to nowych stolic, P anTsiang kuei doznawał uczucia człowieka, który, chcąc uchronić się przed zarazą, zaszczepiłsobie jej surowicę i czuje, jak po arteriach jego pędzą napęczniałe, wściekłe bakterie iwystraszony organizm, jak puszczona w przyspieszonym tempie maszyna, wyrzuca seriamitysiące przygotowanych na poczekaniu antytoksyn.Zresztą zdobycze kultury europejskiej, olśniewające niegdyś umysł dziecięcy, nie oślepiły jużprzyzwyczajonych, zwęzonych z natury oczu, przypatrujących się wszystkiemu uważnie isurowo, oceniając to, co istotne i rzeczowe, i przekreślając nieprzydatne jednym zamachemrozcapierzonego pędzla rzęs.Po małym chłopcu, który postanowił przeczytać po kolei wszystkie książki w biblioteceojców lazarystów, pozostało mu w spadku nieugaszone pragnienie: poznać absolutniewszystko, opanować do podstaw cały złożony aparat obcej kultury.Uczył się z pasja, łykając książki haustem; przeczytane odrzucał jak łupinę.Jak lunatyk pogzymsie sześciopiętrowego gmachu przeszedł nie poslizgnawszy się po cienistych korytarzachwszystkich uniwersytetów Europy.Wieczorami, unikając gwarnych bulwarów, lubił zapuszczać się w odległe dzielnicerobotnicze, oświetlone skąpo rzadkimi ognikami latarn; wsiąkając w mętny, wyświechtany tłum wpatrywac się w wychudłe, kanciaste twarze, pożółkłe od nędzy, z wysterczającymi kośćminad jamami policzków.W wyniszczonej, szarej twarzy woznicy majaczył migot szprych i bosych pięt zajeżdżonegorykszy, biegnącego w tej chwili gdzieś po skwarnych zaułkach Szanghaju.Uginający się podciężarem przytł aczającego worka tragarz ociekał żółtym potem chińskiego kulisa.Opuchłe,wyleniale powieki kobiet, zataczających się pod brzemieniem omotanego w szmatyniemowlęcia, zwężały ich oczy do skośnych szpar.P an Tsiang kuei ujrzał tu po raz pierwszy to, o czym szeroko i mądrze rozpisywały sięprzeczytane książki, że oprócz ojczystych Chin, z fasadą na Morze żółte, są jeszcze inne Chiny,międzynarodowe, wszędzie, gdzie gną się plecy, tęzeją z wysiłku szczęki, zwęzają sięnienawiścią szczeliny oczu i zasiada wypasiony, majestatyczny chlebodawca.W mijanych miastach, występując jako delegat na mitingach miejscowych organizacyjrobotniczych, jak lasso nad rozfalowanym morzem głów, rzucał porywający zewmiędzynarodowej solidarności. Z daleka, z odległej, migocącej zarzewiem Moskwy, czerwonymi pryskami leciały nadświatem rozżarzone słowa Lenina; jak pełgające żużle padały na skopane, udeptane stopamizwycięskich armii pokłady świadomości klasowej uciśnionych mas i ludów.Ziemia pod nogamidrzała od wewnętrznych wybuchów, od nagłych obsunięć i wspięć przebijając się na zewnątrzpokładów.Wiadomości z Chin przychodziły urywane i niejasne, jak spłoszone stada ptakównadleciałe ze wschodu, trwożne zwiastunki nadciagającej nawałnicy.I wreszcie stało się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •