[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozmowy rycerzy, giermków i wszystkich biesiadników były już nie dozrozumienia, kiedy mój pan (który, choć był pijany, trzymał się sztywnoi poprawnie, bo tylko powolność, z jaką formułował słowa, zdradzałaolbrzymią ilość wchłoniętego wina) kazał mi raz jeszcze napełnić swójpuchar.Usłuchałem i wtedy uchwycił mnie za przegub ręki z taką siłą, że musiałem stłumić okrzyk.Nie uważam się za słabowitego ani lękliwego,lecz mogę upewnić, że nawet najokrutniejsze kajdany nie wywołałyby wemnie takiego bólu i strachu.Nigdy przedtem jego skóra nie otarła się omoją skórę (przynajmniej umyślnie) i ten pierwszy kontakt wydał mi siębardzo mało przyjemny.Chociaż mówił z pewnym wysiłkiem, jego słowa były bardzo trzezwei jasne, tak że zrozumiałem je od razu: Gdy już będziesz pasowany na rycerza, stoczysz piękną walkę,w której jako przeciwników wybrałem twoich braci.Powalisz ich naziemię i będziesz mógł rozporządzać ich życiem, jak ci się spodoba, imam nadzieję, że ich zabijesz, jednego po drugim.Potem zawiesisz nazawsze miecz u pasa, będziesz walczył u mego boku i nigdy więcej niebędziesz mi służył przy stole.Przeciwnie, zawsze będziesz siedział pomojej prawej stronie.I tego miejsca, które ci wskazuję, nie odbierze cinawet sam Król (jeśli przypomni sobie o nas i przybędzie tutaj).A terazzejdz znowu do piwnicy i rozkaż przynieść jeszcze jedną beczkę.Powiedział to wszystko powoli, z tą samą dokładnością, z jakąwydawał polecenia dotyczące swojej odzieży, swojej broni czy potrawy,na jaką miał apetyt.Niespokojnie spojrzałem w stronę miejsca, gdziezwykli zasiadać moi bracia.Nie było ich tam i przypuszczałem, że zaczailisię gdzieś w piwnicy czy za kotarą lub parawanem, by rzucić się na mniei obsypać do woli osobliwymi dowodami swego afektu.Nie mogłemzwlekać z wypełnieniem rozkazu mego pana, toteż skierowałem kroki dowyjścia.Ale tym razem oczekiwałem napaści i kiedy skoczyli na mnie wciemnym korytarzu, niełatwo im było mnie przytrzymać.Broniłem sięjak mogłem, pięściami i zębami.I podczas gdy ślepo wyładowywałemmoją furię, przyszły mi na myśl projekty mego pana.Widząc, że sam ibezbronny mogę jeszcze z takim impetem odpierać ciosy i furię wszystkichtrzech  a wiadomo, że niełatwo łamali się w walce  uczułem gwałtowny przypływ próżności:  Siły mi nie brak  myślałem  i jeśli zechcę, nikt niebędzie mógł mnie unicestwić ani pokonać nigdy.Z tą myślą podwoiłemwrodzoną drapieżność i gdyby mój najstarszy brat nie oparł w tej chwiliostrza swego sztyletu na moim gardle, być może wynik tak nierównejwalki miałby zupełnie inny koniec.Ujrzałem trzy wykrzywione nienawiścią twarze nad moją i uczułemdotykające mego gardła cienkie ostrze, rozluzniłem więc mięśnie iczekałem dysząc jak pies.I wtedy ogarnęła mnie wielka gorycz na myśl,że jest w świecie czy w ludziach coś, co wydziela dość trucizny, by zatrućrzeczy najczystsze i może nawet najpiękniejsze: jaką mogłaby być naprzykład miłość między braćmi. Słuchaj mnie dobrze, wyrodku spłodzony ze starczej rozpusty.Mój brat cedził swoje słowa wypływające z nienawiści tak dojrzałej, żewydawały się niemal pieszczotliwe. Nie stawaj nam więcej na drodze,zostaw ten zamek i opuść Barona, nim zarżniemy cię jak wieprza.Bądzpewien, że jeśli tego nie uczynisz, śmierć, jaką ci zadamy, będzie gorszaod tej, jaką poniósł twój poprzednik: bo muzyką harf niebiańskich wydasię konanie tamtego nieszczęśnika w porównaniu z tym, co cię czeka znaszej ręki.W tej chwili coś błysnęło tuż przy moich oczach: na wskazującympalcu włochatej ręki, która opierała sztylet na moim gardle, zobaczyłemniezwykły pierścień.Był z czarnego żelaza, prostackiej roboty, ale weśrodku błyszczały dwa wielkie kamienie, niemal oślepiające swą bielą,ostre i smukłe jak maleńkie puginały.Dreszcz wstrząsnął całą moją istotąw chwili, gdy szepnąłem: Bracie, skąd wziąłeś kamienie do tego pierścienia? Czyjemuuśmiechowi& komu je wyrwałeś?Ręka trzymająca sztylet cofnęła się gwałtownie, jak ukąszona.Wszyscy trzej odsunęli się i zobaczyłem, że każdy z dwóch pozostałych ukrył za plecami prawą rękę, z czego wywnioskowałem, że obydwaj mająna wskazującym palcu takie same ponure klejnoty. Precz, przeklęci!  krzyknąłem zdjęty grozą. Wracajcie do piekła,skąd wyszliście!Nigdy tak nie mówiłem, a słysząc podobne wyrażenia z ustmoich towarzyszy uważałem je za naiwne.W tym momencie jednakrozumiałem, że słowa te rodzą się z jakiejś jasnowidzącej grozy, któraw końcu powaliła mnie na ziemię.Na próżno usiłowałem czepiać sięmurów obiema rękami, ześlizgiwały się, bezsilne, po kamieniach.Amimo to, choć nie miałem broni i w tak sprzyjających im okolicznościach,zamiast mnie zamordować, moi bracia cofnęli się.Spoglądali jeden nadrugiego z ponurym wspólnictwem zwierząt, które wzrokiem wzajemniepytają się o zdanie przed ucieczką albo atakiem.I pojąłem, dlaczego ichoblicza zawsze przypominały mi spojrzenie wilków wynędzniałych wzimie, przygotowanych na najstraszliwszą rzez, byle nasycić swój głód.Nagle, w niemym porozumieniu, moi bracia znikli w ciemności i wkrótceusłyszałem galop ich oddalających się koni.Powoli dzwignąłem się z podłogi.Chłodna wilgoć okrywała moje ręce,szyję i czoło.Ze straszliwą dokładnością powrócił na pamięć moment,w którym trzej młodzi i bardzo waleczni rycerze skoczyli pewnego dniaw przeklęte rozlewisko, tam gdzie wody najbardziej były zdradliwe,i wyłowili z rzeki zwłoki Baronowej.Byli najgorliwsi ze wszystkich,pierwsi, gdy trzeba było biec na niebezpieczne miejsce, ostatni przystole i w objawach życzliwości i byli niewątpliwie moimi braćmi.Wtym punkcie myśli musiałem przycisnąć pięścią oczy i usta i odpędzić,jak stado złowróżbnych ptaków, wizję trzech wojowników niejasnoskojarzoną z uśmiechem olśniewających zębów, ostrych i drobnych,które przebiegały i gryzły moją skórę nieświadomego chłopca.Uczułemsmak krwi czerwonej i świeżej i powróciły, przenikając mnie na wskroś, noce mojej umiłowanej ludożerczym, gdy przybiegała, by wyrwać mnieze snu i niewinności.W tych wspomnieniach, żywych jak rana w moichwnętrznościach, było także zazdrosne i chciwe spojrzenie moich braci,owe momenty, kiedy je odkrywałem, hamowane, jak sokół tłumiącyjakieś dzikie pragnienie, obojętną pogardą mojej pani.I znów przypłynęłydo mej krwi ciemne zródła rozkoszy i trwogi, wlokąc z sobą daremnątęsknotę za nią i jej nocami: bo te świeciły teraz pośród wilgotnychkamieni (tam gdzie chcieli mnie zabić moi bracia) jak świetliki lubzbłąkane gwiazdy w najczarniejszej nieobecności [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •