[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.TlenionaBlondynka przyłożyła mu do twarzy maskę tlenową isprawdzała puls; Chomiczy Pyszczek założyła mu na ramięopaskę uciskową i przygotowywała się do podłączeniakroplówki.Chudy kierowca podszedł do karetki i właśnie miał zamknąćtylne drzwi, kiedy Tleniona Blondynka głośno krzyknęła.Chłopak zrobił taką minę, jakby przyciął sobie palec, zajrzał dośrodka i nagle znieruchomiał.Próbowałam zobaczyć, co się stało, ale zasłaniał widok,ruszyłam więc w stronę karetki.Tleniona Blondynka krzyknęłapo raz drugi, chyba jeszcze głośniej  jej profesjonalny spokójprysł jak bańka mydlana w zderzeniu z dzikim podnieceniem.- Jest puls! Jest puls! - wrzeszczała.- Mam puls!Mama i ja stałyśmy obok siebie i patrzyłyśmy, jak karetkaodjeżdża z ogłuszającym wyciem syreny, rysującej wokółsamochodu wielką niebieską spiralę.Kiedy zniknęła nam zoczu, jeszcze długo stałyśmy na podjezdzie, niezdolne sięporuszyć czy wydobyć głos.Wreszcie mama drgnęła i odwróciła się, żeby wejść do domu,ale dostrzegła okulary szantażysty leżące na żwirze tam, gdzieje położyła.Ratowniczki albo ich nie zauważyły, albo o nichzapomniały w całym tym zamieszaniu.Schyliła się, podniosłaokulary i przez chwilę na nie patrzyła - na symbol swojegostarannie przygotowanego planu, który nie do końca siępowiódł.Jej twarz pociemniała i przez chwilę myślałam, że ciśnieokularami w ścianę, ale zdołała się opanować.Złożyła otwarteucho tak ostrożnie i delikatnie, jakby to było złamane skrzydłorannego ptaka. 44Siedziałyśmy na kanapie w salonie oszołomione, odrętwiałe,jak ludzie, którzy przeżyli zamach bombowy i nie słyszą anisiebie, ani innych, bo popękały im bębenki i cały czas dzwoniim w uszach.Usiłowałyśmy ogarnąć to, co się stało ( Jest puls! Jest puls!Mam puls! ), niezdolne uwierzyć, że ratowniczkom udało sięreanimować szantażystę po tak długim czasie.Byłyśmy już takblisko happy endu, tak blisko ostatecznego rozwiązanianaszych problemów - i wszystko to w ostatniej chwili legło wgruzach.Siedziałam jak sparaliżowana, wpatrując się we wzorzystydywan pod pianinem i kręcąc z niedowierzaniem głową.Wydaje nam się, że panujemy nad tym, jaki obrót przybieranasze życie, uważamy się za kapitanów trzymających ster wdłoniach, ale tak naprawdę to Los (albo Fortuna, Przeznaczenieczy Bóg) kieruje naszym statkiem.Możemy równie dobrzepuścić ster i zdrzemnąć się na rufie, bo to jakaś zewnętrzna siłazdecyduje, czy uda nam się dopłynąć do portu, czy teżzatoniemy bez śladu.Myślimy, że kontrolujemy sytuację, ale wrzeczywistości nie mamy nad niczym żadnej kontroli.To, że szantażystę udało się reanimować po tak długimczasie, wydawało się niemożliwe, sprzeczne z logiką i zdrowymrozsądkiem.Ale ponieważ owa zewnętrzna siła zdecydowała, żetak się stanie - stało się i nic nie mogłyśmy na to poradzić.Mama była niepocieszona.Tak się starała, aby międzyprawdziwą godziną  śmierci a przybyciem karetki nie upłynęłozbyt wiele czasu, że nie przyszło jej do głowy, że ten pośpiechumożliwi ocalenie szantażyście życia.Gorączkowo kartkowała nieliczne książki medyczne, jakiemiałyśmy w domu - słownik medyczny, podręcznik medycynysądowej i publikację zatytułowaną Medyczna ekspertyzasądowa - i wreszcie znalazła stosowny fragment.Wynikało zniego, że reanimacja pacjenta jest możliwa nawet godzinę poustaniu akcji serca, lecz prawie zawsze wiąże się to z trwałymuszkodzeniem mózgu, wskutek którego człowiek ani nie myśli, ani nie mówi.Staje się, jak to się potocznie określa, warzywem.Na chwilępodniosło ją to na duchu, ale wkrótce znowu pogrążyła się wsamooskarżeniach i depresji.Kiedy nie mogła znieść męki oczekiwania ani chwili dłużej,zadzwoniła do miejscowego szpitala.Jeszcze raz wcieliła się wrolę zaniepokojonej pani domu i opowiedziała swojąhistoryjkę:  Byłyśmy rano w domu, kiedy na podjazd wjechałnieznany samochód i wysiadł z niego jakiś mężczyznaprzyciskający rękę do piersi. Przełączano ją z jednegooddziału do drugiego, powtarzała więc wszystko, słowo wsłowo, trzy razy.Nie, nie zna nazwiska tego pacjenta.Nie, niewie, na jaki oddział go przyjęto.Nie, nie jest krewną.Pokwadransie wypełnionym przełączaniem i czekaniem narozmowy z kolejnymi osobami została poinformowana, że tegoranka nie przyjęto nikogo, kto odpowiadałby jej opisowi.Gdy odłożyła słuchawkę, była tak zdenerwowana, żepostanowiła nie dzwonić już do żadnego z kilku innych szpitali,do których mógł zostać odwieziony szantażysta.Nasza męka zakończyła się dopiero póznym popołudniem.Radiowóz - którego przybycia od dawna oczekiwałam,przekonana, że będzie oznaczało nasze aresztowanie inastępnie poniesienie konsekwencji zabicia Paula Hannigana -podjechał pod dom tuż przed szóstą.Ale wbrew moim przeczuciom niebieskie światło na dachubyło wyłączone, a pukanie do drzwi nieśmiałe, niemalprzepraszające.Kiedy mama otworzyła, nie zobaczyłamantyterrorystów w czarnych mundurach i z trzeszczącymikrótkofalówkami, tylko młodego funkcjonariusza w koszuli zkrótkimi rękawami.Czapkę trzymał w ręce, bo było za gorąco,żeby nosić ją na głowie.Wyglądał jak renesansowy cherubin -miał błękitne oczy, różowe policzki i kręcone jasne włosy, którebez wątpienia były dłuższe, niż przewidywał regulamin.Na jegowidok pomyślałam: na pewno nie przyjechał, żeby nas aresz-tować.Nie przysłaliby przecież z taką straszną wieścią anioła.- Pani Rivers? - zapytał z powagą. Mama tylko kiwnęła głową, zbyt zdenerwowana, by zaufaćswojemu głosowi, i zaprowadziła gościa do salonu.Atmosferabyła napięta; powietrze wydawało się gęste jak woda.Gdyusiedliśmy, policjant wyjął z kieszonki na piersi mały notatnik iminiaturowy, zielony jak jaszczurka ołówek.Przerzucił kilkastron, jakby czegoś szukał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •