[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tymczasem Los Angeles było miastem bez wyrazu i stanowiło marne tło dla jej samotności.W końcu ta samotność kazała jej przerwać milczenie.98— Chyba nie mówiłeś poważnie, że nie pójdziesz dodoktora Kliftera?— Niby dlaczego?Zdjęła dłoń z kierownicy i dotknęła jego ramienia.— Jesteś przygnębiony.Nie powinieneś w takim staniepodejmować decyzji.— Mam powód do przygnębienia.I nie pozbędę się go,opowiadając w kółko o wspomnieniach z dzieciństwa.Muszęzacząć działać tu, w realnym świecie, gdzie leży źródłowszystkich kłopotów.— Działać?— Moja żona została zamordowana.Nasze małżeństwobyło niewiele warte, ale jestem jej coś winien.Muszę przynajmniej spróbować odnaleźć człowieka, który ją zabił.Po raz drugi dzisiaj poczuła, że nie ma siły dalej prowadzićsamochodu.Bez trudu znalazła miejsce do zaparkowania.Wyłączyła silnik i oparła się na jego ramieniu w geściewyczerpania i opuszczenia.— Wiesz przecież, że nie powinieneś się angażować w takiesprawy.Pozwolono ci opuścić szpital, pod warunkiem żebędziesz pod opieką doktora Kliftera.— Nie spocznę, póki nie znajdę mordercy.To dla ciebienie ma sensu, prawda? A dla mnie nie ma sensu twój pomysł,żebym marnował czas, opowiadając psychoanalitykowi swojesny, zamiast rozwiązać problem u jego źródła.— Jesteś pewien, że to właśnie było źródłem? Nawet jeśli,to nie da się tego problemu rozwiązać.Musisz nauczyć sięz tym żyć.Spojrzał na nią z powątpiewaniem.— Skąd ta pewność?— Policja zajmowała się tą sprawą całymi miesiącami.Sam niczego nie wskórasz.Nie pozwolę ci pogrzebać sięw przeszłości.99— Ty się boisz.— Tak.Boję się.Przycisnęła policzek do twardych mięśni jego ramienia.Nawet w tej chwili zwątpienia i wyobcowania czuła dumęz jego siły i wdzięczność, że wrócił do niej z wojny cały.— Nie będę z tobą dłużej dyskutował — powiedział.—Daj mi kluczyki do bagażnika.— Przecież jedziemy do domu.Powiedziałam pani Roberts,żeby przygotowała obiad na siódmą.— Przykro mi, ale muszę zepsuć twoje plany.Zawsze jepsułem, prawda? Daj mi kluczyki.— Nie! — Przekręciła kluczyk w stacyjce i uruchomiłasilnik.— Jedziesz ze mną do domu, czy tego chcesz, czy nie.Nim skończyła mówić, nie było go już w samochodzie.Zawołała go i pobiegła za nim niezgrabnie w butach nawysokich obcasach.Obleśny dziadyga stojący w drzwiachsklepu z tytoniem spojrzał na nią i uśmiechnął się porozumiewawczo.Bret oddalał się szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie.Zawołała go jeszcze raz, ale nie zareagował.Wróciła do samochodu i usiadła za kierownicą.Jego białaczapka była już dobre sto jardów od niej.Patrzyła, jak znikaw oddali.Tak jak znikała jej nadzieja.ROZDZIAŁ 9Kiedy dotarła do domu, podeszła do telefonu w holui wykręciła numer.Czekając na połączenie, nogą zamknęładrzwi do kuchni, tak żeby pani Roberts nie mogła słyszećrozmowy.— Tak? — odezwał się w słuchawce męski głos.— Lany Miles?— Co za miła niespodzianka.Nie słyszałem pani od ponadtygodnia.— Nie jest miła.Bret Taylor jest w mieście.— Mów! — rzekł łagodnie.— Myślałem, że jest zamknięty w bezpiecznym miejscu razem z innymi stukniętymi chłopcami.— To nie jest śmieszne.Będzie cię szukał.— Więc co mam robić? Ulotnić się?— Tak.Wyjedź z miasta.— To kosztuje.— Przecież masz pieniądze.— Ani centa.Szczęście mi nie dopisywało w tym tygodniu.Nie mam kasy.Nie ma kasy, nie mogę się ulotnić.A chciałemwyjechać do Las Vegas.Mam tam trochę przyjaciół.101— Dobrze, dostaniesz pieniądze.Ale masz zniknąćz miasta na dwa tygodnie.Pieniądze dostaniesz dziś wieczorem.— Grzeczna dziewczynka — powiedział ujmującym głosem.— W tym samym miejscu co zwykle?— Tak.A, przy okazji, znasz knajpę Golden Sunset Cafe?— No jasne.Mam ją odwiedzić?— Trzymaj się od niej z daleka — powiedziała.— Słysza­łeś, Miles?— Przepraszam, muszę poprawić aparat słuchowy.— Już mówiłam, że to nie jest śmieszne.Bret Taylor tokawał chłopa i jest gotowy na wszystko.— Spokojnie, skarbie, słyszę cię.— To zapamiętaj, co powiedziałam.Odłożyła słuchawkę i poszła po schodach do swojegopokoju.Solidna podłoga i ściany z cegły w jej domu wydawałysię tak samo prowizoryczne jak kartonowe dekoracje w studiu.Nawet jej sypialnia była pozbawiona prywatności, jakbybrakowało czwartej ściany, z łóżka, na które się właśnierzuciła, mogła oglądać całe nieprzyjazne miasto.Wstała, podeszła do lustra i przyjrzała się swojej twarzy.Nie spodobała się sobie.Przemierzyła pokój i zaczęła szukaćw szafie jakiejś pięknej sukni.To, co znalazła, napawałogrozą.Sukienki i swetry, kostiumy i szale, spódnice i płaszcze,wszystko to wyglądało jaskrawo i szkaradnie, stroje jak na balmaskowy.Pośród stosu jedwabiu, bawełny i wełny nie znalazłaniczego, w czym czułaby się dobrze.Kiedy Larry wrócił do sypialni, dziewczyna siedziała nabrzegu łóżka.Zajęty rozmową telefoniczną, zupełnie o niejzapomniał.Jej rude włosy, choć potargane, lśniły uroczow słabych promieniach słońca dochodzących zza przysłonię-102tych rolet.Gdyby przyjrzeć im się bliżej i w lepszym oświetleniu, dostrzegłoby się ciemne odrosty.— Długo cię nie było, skarbie.Wstała i podeszła do niego z głupkowatą miną.Jej pępeki sutki tworzyły obraz jakieś dziwacznej, pociągłej i żałosnejtwarzy.Ilekroć zamiast ciała dostrzegał taką twarz, znaczyłoto, że czas się rozstać z dziewczyną.Pozwolił się pocałować,ale nie odwzajemnił pocałunku.— O co chodzi, Larry?— O nic.— Kto dzwonił? — zaszeptała mu do ucha i mocno objęłago za szyję.— Interesy.Zajmuję się wieloma rzeczami naraz.— Na przykład?— To moja sprawa, nie twoja.Słuchaj, Fran, może byś jużsię zmyła?— Umówiłeś się z inną dziewczyną.— Powiedziałem już, że to interesy.— Słyszałam, jak rozmawiasz.Myślisz, że jestem głupia?Spojrzał jej prosto w oczy i uśmiechnął się.— O co ci chodzi?— Kim onajest?— Prosiłem cię, żebyś spadała.Zmywaj się, zjeżdżaj,spadaj, po prostu znikaj!Przytuliła się policzkiem do jego torsu.— Pójdę, jeśli mi powiesz, kto to był.— Dobrze — powiedział.— Skoro chcesz, żebym załatwiłto w ten sposób.— Chwycił ją z całych sił za łokcie,rozerwał jej uścisk, jakby zdejmował niewygodny kołnierzyki odepchnął.— Nie powinieneś mnie tak traktować — powiedziała.Zrobił krok w jej kierunku.Cofnęła się.— Idę.Ale pożałujesz tego, że mnie tak traktujesz.103Włożyła buty i jasnobrązowy płaszcz.Poszedł za nią do salonu.— No już dobrze, Fran.Mówiłem ci, że to tylko interesy.Może będę musiał wyjechać na kilka tygodni do Nevady.— Nic mnie to nie obchodzi — rzuciła w drzwiach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl