[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byli na autostradzie.Mignął im dżip majora odjeżdżający na południe, zimne fluorescencyjne światłoodbiło się w czarnych szkłach przeciwsłonecznych, a potem tłum znów oblepił drogę, ale tym razem dalejod nich, bo autostrada miała cztery pasy ruchu i piąty, trawiasty, rozdzielający jezdnie.Garraty szybko zboczył na środkowy pas.Szedł po krótko skoszonej trawie, czuł rosę przenikającąpopękane podeszwy i sięgającą kostek.Ktoś dostał upomnienie.Autostrada ciągnęła się, płaska imonotonna, połacie betonu rozdzielone zielonym wcięciem, wszystko powiązane paskami białego światłaz wysokich sodówek.Cienie chłopaków były ostre, wyrazne i długie, jakby rzucane przez księżyc latem.Podniósł manierkę do ust, pociągnął długi łyk, zakręcił ją i znów zapadł w drzemkę.Sto trzydzieścikilometrów, może sto trzydzieści pięć do Augusty.Mokra trawa koiła.Potknął się, prawie przewrócił i ocknął.Jakiś głupiec zasadził na środku sosny.Czy to nie przesada?Jak tamci mogli oczekiwać, że będzie maszerował po trawie, kiedy.Oczywiście, nie oczekiwali tego.Przesunął się na lewy pas, którym szła większość.Kolejne dwa transportery wtoczyły się naautostradę na wjezdzie przy Orono, by pilnować czterdziestu sześciu zawodników, którzy dotrwali.Tamcinie oczekiwali, że będziesz maszerował po trawie.Kolejny raz zażartowano z ciebie, Garraty, chłopiekochany.Nic poważnego, tylko kolejne drobne rozczarowanie.Po prostu.przestań marzyć, nie oczekujniczego.Drzwi zamykają się jedne po drugich.Zamykają się.- W nocy będą odpadać - powiedział.- Będą odpadać jak karaluchy od ściany.- Ja bym na to nie liczył - odezwał się Collie Parker głosem pełnym znużenia, przygaszonym.- Czemu?- To jak przesiać przez sitko pudełko sucharków, Gar-raty.Okruchy przelecą w trymiga.Potem małekawałki połamią się i też przelecą.Ale duże suchary.- wyszczerzone w uśmiechu usta Parkera zalśniły w ciemności półksiężycem obślinionych zębów - całe suchary muszą się wykruszyć powoli.- Ale przejść taki kawał drogi.to przecież.- Ja dalej chcę żyć - powiedział ostro Parker.- Ty też, Garraty, nie zalewaj.Ty i tamten gość,McVries, możecie gadać głupoty całemu światu i sobie nawzajem, wielka mi rzecz, to wszystko bzdury,ale pomagają oszukać czas.Mnie nie zalewaj.Ty dalej chcesz żyć, taka prawda.I inni też.Będą umieraćpowoli.Po jednym.Mogę dostać kulkę, ale w tej chwili czuję się tak, jakbym mógł przemaszerować doNowego Orleanu, zanim upadnę na kolana przed smutnymi złamasami w tym samochodziku zgąsienicami.- Naprawdę? - Garraty'ego ogarnęła rozpacz.- Naprawdę.Nie podniecaj się.Przed nami jeszcze daleka droga.Parker odszedł wydłużonym krokiem, tam gdzie chłopcy w skórach, Mike i Joe, nadawali tempogrupie.Garraty znów opuścił głowę i zaczął drzemać.Myśli popłynęły swobodnie - wielki pozbawiony wizjera aparat fotograficzny, robiący błyskawicznezdjęcia wszystkiego i niczego.Ojciec oddalający się wielkimi krokami w zielonych cholewiakach.JimmyOwens; uderzył Jimmy'ego lufą wiatrówki, tak, zrobił to celowo, bo to był pomysł Jimmy'ego, torozebranie się i macanie nawzajem, to był pomysł Jimmy'ego, to był pomysł Jimmy'ego.Broń zakreślabłyszczący łuk, plama krwi ("Przepraszam, Jim, o Jezu, trzeba przykleić plaster") na podbródkuJimmy'ego.Jimmy wyje.Jimmy wyje.Garraty podniósł głowę, oszołomiony i spocony mimo nocnego chłodu.Przed chwilą ktoś wył.Karabiny celowały w niską, krępą postać.Przypominała Barkovitcha.Wystrzeliły zgrabnie zestrojone iniska, krępa postać runęła na dwa pasy ruchu jak bezwładny wór z pralni.Krostowata, okrągłaniczym księżyc w pełni twarz nie należała do Barkovitcha.Garraty'emu wydawała się spokojna,pogodzona z losem.Przyłapał się na tym, że rozważa, czy nie byłoby dla nich wszystkich lepiej umrzeć, i bojazliwieuciekł od tej myśli.Ale c/y nie zawierała prawdy? Zanim przyjdzie koniec, ból w stopach podwoi się,może potroi, a już teraz był nie do zniesienia.Tylko że nie ból był najgorszy.Najgorsza była śmierć,nieodstępna śmierć, smród ścierwa, który zadomowił się w nozdrzach.Owacje tłumu - tło tych myśli -usypiały.Znów zapadł w drzemkę i śnił o Jan.Przez chwilę zupełnie o niej zapomniał.Lepiej drzemać niżspać, pomyślał chaotycznie.Nogi bolały kogoś innego, z kim on sam miał jedynie luzny kontakt, iwystarczył niewielki wysiłek, by kierować myślami, przymusić je, by go słuchały.Powoli składał jej obraz.Drobne stopy.Silne kobiece nogi - kształtne łydki rozrastające się w pełneuda wieśniaczki.Wąski stan, piersi pełne i dumne.Inteligentna gładka twarz.Długie jasne włosy.Kurwiewłosy, myślał nie wiedzieć czemu.Raz jej to powiedział; po prostu wypsnęło mu się i oczekiwał, żebędzie zła, ale w ogóle nie zareagowała.Chyba w głębi duszy czuła się pochlebiona.Tym razem obudziły go skurcze w kiszkach.Zagryzł zęby i maszerował dalej w równym tempie, ażto doznanie minęło.Zwiecąca tarcza zegarka mówiła, że jest prawie pierwsza.O Boże, błagam, zrób coś, żebym nie musiał srać przed tymi ludzmi.Błagam, Panie Boże.Dam Cipołowę całej wygranej, tylko spraw, błagam, żeby mnie przystopowało.Błagam, błagam, bła.Kiszki znów przeszył skurcz, silny i bolesny, potwierdzający fakt, że mimo strasznego zmęczeniaorganizm funkcjonuje prawidłowo.Jeszcze kilka kroków i Garraty wyszedł poza bezlitosny blasknajbliższej latarni.Nerwowo rozpiął pas, stanął, krzywiąc się zsunął spodnie, jedną ręką osłoniwszygenitalia, i przykucnął.Kolana strzeliły mu z hukiem.Mięśnie ud i łydek zaprotestowały, groziłyskurczem, kiedy napięto je wbrew ich woli w nowym kierunku.- Upomnienie! Czterdziestkasiódemka, upomnienie!- John! Hej, Johnny, patrz na tego biedaka.Wskazujące go palce, ledwo dostrzegalne w ciemności.Strzeliły flesze i Garraty odwrócił głowę.Nicnie mogło być gorsze niż to.Nic.Omal nie upadł na plecy, ale udało mu się podeprzeć jedną ręką.- Widzę! Widzę, jak mu wyłazi! - darła się piskliwie jakaś dziewczyna.Baker minął go, nie patrząc.Przez krótką przerażającą chwilę myślał, że wszystko i tak okaże się na nic - że to fałszywy alarm - ale po chwili było po wszystkim.Zrobił, co trzeba [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •