[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ta ekspozycja to nicszczególnego, widziałem podobne na filmach i w telewizji - społeczności dotknięte tragediąorganizują miejsce spotkania, by dzielić wspólny ból po stracie bliskich; tworzą zaimprowizowanąkapliczkę dla upamiętnienia przyjaciół i rodziny.Może jest tu gdzieś fotografia Lizzie? Szukamuważnie wśród rozmazanych przez deszcz, wyblakłych zdjęć.Wpatruję się w przypadkową twarz, jedną z setek.Niczym się nie wyróżnia spośród innych.Zdjęcie ukazuje mężczyznę dobrze po czterdziestce; ma on gęste kręcone ciemne włosy, krótkąbrodą i ciemne, prostokątne okulary.Umieszczony pod spodem napis głosi:  James Jenkins.Zabiłswoją żonę Louise i córkę Claire".Podobna informacja widnieje na sąsiednim zdjęciu:  MarieYates.Zamordowała wszystkie drogie mi osoby".A więc nie są to zdjęcia ofiar.To zdjęciazabójców.Chryste, czy jest tu gdzieś moja twarz? Wpadam w panikę i zaczynam szybkoprzeglądać ekspozycję, mam nadzieję, że znajdę swoje zdjęcie, zanim ktoś inny je dostrzeże.Przecież mogą mnie rozpoznać.%7łałuję, że za radą Sahoty ogoliłem głowę.Broda i zmierzwione włosy skryłyby moją twarz.Alenagle przychodzi mi do głowy całkiem odmienna myśl.Mam nadzieję, że znajdę tu swojąfotografię, ponieważ to by świadczyło, że Lizzie tu była.To i tak nie ma znaczenia.Siłą woli zmuszam się do odejścia.Nie mogę sobie pozwolić na stratę czasu.Gdzieś w tymcuchnącym, brudnym, zatłoczonym, zniszczonym mieście może się ukrywać kobieta, z którądzieliłem życie.A jeśli uda mi się ją znalezć, dowiem się, co się stało z moją córką.19To gdzieś blisko.Gdy Sahota przekazywał mi ten adres, wydawało mi się, że znam tę część miasta,ale teraz okolica wygląda zupełnie inaczej niż dawniej.Znów wędruję na skraj obozu uchodzców izmierzam do granicy strefy zamkniętej.Coraz mniej Zwykłych wokół mnie.Co za ulga, że jużmnie nie otaczają i nie muszę ciągle się kontrolować.Oddalam się od centrum miasta.Tutajbudynki są przeważnie pustawe, prawie nie zamieszkane.W polu widzenia mam zawsze jednegoczy dwóch Zwykłych, ale gdy idę w ich stronę, starają się mnie nie zauważać i szybko umykają wcień.Staję przed ufortyfikowanym domem.W oknach i drzwiach zainstalowano metalowe kraty.Sąsiednie domy są zburzone, ale ten budynek najwyrazniej zdołał uniknąć zniszczenia podczaswalk.Z ciekawości wchodzę w ciemną, wąską uliczkę, oddzielającą dom od gruzowiska.Pośrodkuzachwaszczonego trawnika widzę rozkładające się ciało Zwykłego; niemal szkielet, zwróconytwarzą do dołu, obleczony w mundur polowy, który łopocze na wietrze.Leży tu co najmniej odkilku tygodni.Czy mężczyzna był właścicielem tej posiadłości? Drzwi od podwórka zostaływyrwane z zawiasów.Wchodzę do środka.Meble blokują wejście do poszczególnych pokojów.Wsypialni na piętrze zostały tylko krzesło, stolik i łóżko.Wszędzie walają się podarte kartony,pudełka po żywności, ściany ktoś zasmarował bezsensownymi sloganami:  Zmierć Wściekłym", Zabij ich, zanim oni zabiją ciebie".W domu nie ma nic wartościowego.Wychodzę z tego domu.Kręcę głową i uśmiecham się do siebie.Jakże żałosny musiał być ten Zwykły, który tak długopróbował bronić tego, co do niego należało.Próżny wysiłek.Lepiej by zrobił, gdyby szukał szansw tłumie, w centrum miasta.Drogę blokuje wrak ciężarówki.Przewrócona na bok, przypomina wieloryba wyrzuconego przez morze na plażę.Zawartość kontenera rozsypała się na całą szerokość ulicy.Przedzieram się przezto pobojowisko i schodzę po pochyłym podjezdzie w stronę ruchliwego niegdyś lokalnego centrumhandlowego.Odgłos moich kroków odbija się echem na małym, zapuszczonym, kwadratowymplacyku, który w połowie jest zalany czarną wodą, rojącą się od zarazków.W najgłębszym miejscuwystaje obuta noga martwego żołnierza; na sfalowanej przez wiatr powierzchni wygląda jak płetwarekina.Widzę wokół puste, splądrowane sklepy: kantor bukmachera z plakatami w oknie,zapowiadającymi mecz piłkarski, który się nigdy nie odbył; smażalnia ryb; bar z pizzą na wynos;fryzjer; sklep spożywczo-przemysłowy.Nie tracę czasu, nie zaglądam do wnętrza.Jeśli było tamcoś wartościowego, na pewno zostało zrabowane lub zniszczone.Przecinam plac na ukos.Czuję się coraz bardziej nieswojo, gdy obchodzę jeziorko chlupoczącej,brudnej deszczówki.Ja, Wściekły, głęboko na terytorium Zwykłych.Czy mnie obserwują? Chcęsię jak najszybciej ukryć.Przyśpieszam kroku i wchodzę między dwa opuszczone domy.Wreszciewidzę budynek, do którego mnie wysłał Sahota.Klub Konserwatystów w Risemore.Jest to miejscebrzydkie jak wszystko dokoła.Niski budynek z czerwonej cegły, który, szczerze mówiąc, mógłbyzyskać na wyglądzie, gdyby spadła na niego bomba.Przed wojną unikałem takich miejsc.Gdybyłem mały, mój ojciec -zanim zostawił mamę - zaciągał mnie w niektóre weekendy do swojegoklubu.Siedziałem tam z nim i strasznie się nudziłem.Przez kilka godzin sączyłem puszkę coli, atymczasem ojciec pił, palił, czytał gazetę, dyskutował zaciekle ze swoimi równie pijanymikumplami albo oglądał jakichś gównianych komików, piosenkarzy czy kabareciarzy, którymwłaściwie powinno się zakazać występów publicznych.Zbliżam się do klubu i automatycznie mojawyobraznia konstruuje obraz tego, co czeka mnie w środku: hałas, stęchły zaduch, wiszący wpowietrzu papierosowy dym, lepiąca się od brudu wykładzina podłogowa, niewygodne, pokryteplastikiem siedziska z wyzierającą przez dziury wyściółką.Nie mogę wejść przez drzwi frontowe.Blokuje je wysoka sterta gruzu.Obchodzę dom, szukającinnego wejścia.Przeklinam swoją naiwność.Przecież nie należy się spodziewać wejścia od frontu.Jeśli ktoś koordynuje akcje tajnej komórki terrorystycznej, nie może dopuścić do tego, żeniepowołane osoby będą pukać do frontowych drzwi i swobodnie sobie wchodzić.Czy teraz stałemsię terrorystą? Zamachowcem-samobójcą, ale bez bomby? A może ja jestem tą bombą?Wąska alejka między ceglanymi murami biegnie prosto na zaplecze budynku i kończy się naprawie pustym parkingu.Nikogo nie widzę, nie ma też żadnych oznak, że ktoś się tu ostatniopojawiał.Widzę wyjście przeciwpożarowe - wzmocnione, obite metalem drzwi.Stukam w niepięścią i czekam na odpowiedz.Zaczynam wątpić, czy dobrze trafiłem.Sparszywiały bury kotwyskakuje spod żywopłotu i czmycha pod stojący na kółkach przepełniony kosz na śmieci.Odruchowo przywołuję zwierzę.Kiedyś lubiłem koty.Drzwi pożarowe otwierają się, ku mojemu zaskoczeniu.Odwracam się i staję twarzą w twarz zwysokim, silnym, paskudnie wyglądającym draniem pokrytym tatuażami.Dzięki Bogu jesteśmy potej samej stronie.- Szukam Chapman - mówię.Sahota kazał mi o nią spytać.- Kto szuka?- Ja - odpowiadam bez zastanowienia.- A ty kim jesteś, pieprzony idioto? - Wzdycha i daje krok do przodu, zmuszając mnie docofnięcie się na środek parkingu.Kładzie dłoń na rękojeści wielkiego noża o groznym,ząbkowanym ostrzu.- Nazywam się Danny McCoyne - odpowiadam szybko.Usiłuję mówić głosem pewnymsiebie i zamaskować zdenerwowanie.- Sahota mnie tu przysłał.Na dzwięk tego nazwiska zbir wyraznie się odpręża.Mierzy mnie wzrokiem, potem staje z boku igestem wskazuje drogę do wnętrza budynku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •