[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kątem oka dostrzegłem nad swoim ramieniemścianę wody. Trzymaj się!  wrzasnął Frank.Przywarłem do relingu, kiedy żaglówka przewróciła się na bok.Fala rozprysła się i uderzyła mnie tona lodowatej wody.Gdywyprostowałem plecy i rozejrzałem się wokół, byłem zdezorientowanyi miałem lekkie zawroty głowy, jakbym właśnie wziął udziałw wypadku. Poszedł fał genui!  krzyknął mi Frank prosto do ucha, a kiedyspojrzałem na niego bez zrozumienia, wskazał palcem dziób. Linatrzymająca w górze przedni żagiel.Musimy uratować żagieli przymocować go wzdłuż burty, zanim zniszczy cały takielunek.Zerknąłem przed siebie i zobaczyłem, że przedni żagiel, którywcześniej stał napięty niczym skrzydło mewy, teraz opadł i zwisaz dziobu jak pusta torba.Za każdym razem, gdy schodziliśmy w dolinęfali, nabierał wody.Czułem wstrząsy kadłuba, kiedy łódz próbowałapozbyć się ton balastu ciągnącego dziób w dół. Poluzujesz szot, żeby zmniejszyć ciśnienie napierające na żagiel! zawołał Frank, wskazał palcem i wyjaśnił:  Potem wyjdziesz napokład zamocować żagiel, bo inaczej może zahaczyć o ster i gozniszczyć. Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem. Na pokład? Mówisz poważnie? A wolisz trzymać ster?Poluzowałem linę bezpieczeństwa i poczołgałem się przed siebiena czworakach.Ostatnie metry otwartego pokładu dziobowego byłynajgorsze.Odczekałem, oszacowałem odległość i rzuciłem się do dziobuw kilkusekundowym momencie względnego spokoju między dwiemafalami.Moje dłonie odszukały metalowy reling, do którego sięprzyczepiłem, a dziób jak szalony poszybował w górę, by po chwilizanurkować w następnej fali.Zamknąłem oczy i trzymałem się ile sił,kiedy targnęła mną masa wody.W kolejnej dolinie udało mi się wreszciezaczepić linę bezpieczeństwa.Poczułem się nieco pewniej, odwróciłemsię plecami do grzywaczy i zacząłem pracować.Było to strasznie męczące.Nie tylko dlatego, że podnoszenie żaglai mocowanie go do burty samo w sobie jest ciężkim zadaniem, lecz takżedlatego, że większość sił zużywałem na to, by utrzymać się na pokładzie.Czułem się, jakbym ujeżdżał dzikiego konia, który skacząc jak szalonyi desperacko wierzgając, robił wszystko, by się mnie pozbyć.Do tegomnie zemdliło.Choroba morska nie dokuczała mi, dopóki siedziałemspokojnie i mogłem obserwować morze, lecz gdy tylko pochyliłemgłowę i skupiłem się na pracy, dała o sobie znać.Pracowałem, pociłemsię, marzłem i wymiotowałem.Płótno żagla było sztywne, śliskiei nieposłuszne, łopotało i rzucało się dziko na wietrze.Palce mizdrętwiały, stały się tak niezdarne, że całą wieczność wiązałem prostywęzeł.Nie miałem pojęcia, ile czasu to zajęło.Gdy żagiel leżał wreszcie bezpiecznie zwinięty wzdłuż burty,usiadłem na dziobie, opierając się plecami o reling, zahaczyłem ręceo okrągłe metalowe profile i zwiesiłem głowę, tak wycieńczony, że niemogłem nawet znieść myśli o ruchu.Słyszałem krzyk Franka, ale nierozróżniałem słów.Podniosłem wzrok i zobaczyłem, jak macha, bymwrócił do kokpitu.Skinąłem głową, ale uniosłem dłoń, by pokazać muwszystkie palce. Pięć minut!  zawołałem, wyraznie poruszając ustami, a onkiwnął głową.Po chwili poczułem się lepiej, więc ostrożnie podniosłem się na kolana.Poluzowałem linę bezpieczeństwa i schowałem jedną nogę podsiebie, gotowy do przemierzenia kilku metrów po mokrym i śliskimpokładzie.Ruchy łodzi trochę się uspokoiły po umocowaniu przedniegożagla.Frank uniósł rękę, pokazując mi, żebym poczekał.Lepiej niż jaorientował się w sytuacji.Przesuwał spojrzeniem po wzburzonychwodach.Nadal trzymał dłoń w górze, przyglądał się morzu, drugą rękąautomatycznie regulując rumpel.Ciągle czekałem.Wzrok utkwiłemw maszcie.Miałem do niego trzy metry.Dłoń kiwnęła, a usta się poruszyły, Frank coś krzyknął. Teraz, teraz!  wrzasnął chyba.Rzuciłem się naprzód, zgarbionyjak sprinter, który wybiega z bloków startowych.Zrobiłem jeden kroki kolejny, i prawie znalazłem się w bezpiecznym miejscu.Wyciągnąłemrękę, by chwycić maszt.Zostało mi do niego dwadzieścia centymetrów,kiedy pokład uciekł mi spod nóg.Nagle poszybowałem nieważkow powietrzu.I zanim zdołałem zrozumieć lub zarejestrować, co siędzieje, zanim w ogóle zdążyłem się wystraszyć, nakryła mnie ciemnawoda.Byłem sam na morzu.Czasami jakaś fala rozbijała mi się nadgłową, ale nie działo się to często.Dzięki kamizelce ratunkowejunosiłem się na powierzchni jak kaczka.Przez kilka minut widziałemmaszt, lecz wkrótce straciłem go z oczu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •