[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Może dzwonił akuratjego telefoniczny dżoker.- Tak, Kluftinger.tak.ach, coś takiego.ciekawe.W żadnym razie, nie!Zaraz tam będziemy!Z beznamiętną miną zakończył połączenie i powiedział spokojnie: - Panowie,przesłuchanie świadków jest na dziś skończone.Zaistniały pewne nowe okoliczności.Mogąpanowie odejść, na razie nie są mi panowie potrzebni.Starcy popatrzyli po sobie, skonsternowani.Przyglądali się sobie z niedowierzaniem,żaden nie ruszył się z miejsca.- Proszę opuścić pokój, jesteśmy zajęci.Proszę pozostać w domach i być do naszejdyspozycji.25 WRZEZNIA 1958 Już dawno powinien pojawić się na powierzchni.Młodzieniec zerknął na zegarek.Teraz to już naprawdę dziwne.Nie, zejście pod wodę trochę trwa, a z tymi nowymi urządzeniami sprawa jestcałkowicie bezpieczna, oznajmił któryś.Siedmiu mężczyzn spojrzało po sobie.Nie wyglądali na przekonanych.Nurkowanie jest całkowicie bezpiecznie, zapewnił pierwszy, niech będą spokojni.Zapalą papierosa.Michael skinął głową.Zmarnował cztery zapałki, zanim udało mu się drżącymirękoma rozpalić drewienko.Zaciągnął się głęboko i wytarł wilgotne od potu dłonie o spodnie.Właściwie wszyscy mieli powód do radości.Jezioro znowu było ogólnie dostępne.Wreszcie mogli dotrzeć do jego dna.Skończywszy papierosa, ponownie spojrzał na zegarek.Nie może być, coś tu nie gra,upierał się.Zamierzał sam zejść na dół.Tylko nie to, powstrzymał go któryś.To zbyt niebezpieczne.Oczy Michaela zwęziły się w szparki.A więc jednak, rzucił.Bynajmniej, przecież tamten jest zabezpieczony linką ratowniczą.A ta wciąż sięporusza.Niech się wezmie w garść i nie traci głowy.W końcu idzie o wielką sprawę.Michael uparł się, że przejmie linkę.Rzeczywiście, nurek zdawał się spokojniezataczać kręgi.Odprężył się odrobinę i jego obawa ustąpiła pełnej oczekiwania ciekawości.Raptem coś szarpnęło tak mocno, że konopny sznur otarł naskórek na jego dłoniach.Opanowawszy strach, pociągnął za linkę, która nie stawiała żadnego oporu.Krew uderzyła mu do głowy.Niewiele myśląc, złapał mocniej i zaczął metr po metrzewyciągać linkę z wody, wykrzykując niezrozumiałe słowa.Pozostali bez słowa wpatrywali się w wodę, aż jeden z nich wskazał palcem taflę.Niedaleko brzegu na powierzchnię wydobywały się pęcherzyki powietrza.Zaparło im dech wpiersiach - wokół bąbelków woda zabarwiła się purpurą.Nie, krzyknął Michael, histerycznie wydobywając resztę liny z wody, aż w dłoniachzostał mu jej koniec.Krew, wrzeszczał.Wszędzie krew.Nie, pokręcił któryś głową, to nie krew.Tafla wody się wygładziła.Kluftinger, Friedel Marx i Strobl już z oddali usłyszeli podniecone głosy.Drogę do jeziora znali doskonale, ale ostatnimi razy było tu bardzo cicho.Studenci w spokoju i skupieniu wykonywali swoje zadania.Dziś było inaczej, przekrzykiwali się wzajemnie, biegając pozornie bezładnie wzdłuż brzegu i wokół pojazdów.Gdy podeszli na tyle blisko, że nic nie zasłaniało miejsca, gdzie zazwyczaj ustawionybył prowizoryczny obóz naukowców, przystanęli.Wiedzieli wprawdzie, co zaszło, ale skalazniszczeń kompletnie ich zaskoczyła.Baza wyglądała, jakby jakiś szaleniec godzinamiodpalał tu fajerwerki - wszędzie leżały zdemolowane przyrządy pomiarowe, szkłolaboratoryjne i pojemniki, usłany skorupami śnieg wchłonął różnokolorowe ciecze.Z miejsca,gdzie stali, przypominał pozszywany z łatek dywan.Policjanci przyspieszyli kroku.Kluftinger zauważył, że pośród tych wszystkichgorączkowo uwijających się postaci jeden człowiek stoi nieruchomo na brzegu - profesorBittner.- Profesorze? - zawołał.Gdy Bittner nie zareagował, postukał go lekko palcem w ramię.Naukowiec odwróciłsię, a funkcjonariusze zmartwieli.Na jego twarzy malował się wyraz całkowitej desperacji,miał zaczerwienione oczy i Kluftinger podejrzewał, że płakał.Sprawiał wrażenie, jakby niecałkiem zdawał sobie sprawę z ich obecności.Nerwowym ruchem zatoczył ręką krąg wokół siebie.- Zniszczone.Kompletna ruina.Kaplica.Policjanci popatrzyli po sobie.Rzeczywiście, ktoś tutaj dokładnie wykonał swąrobotę.Komisarz był więcej niż pewny, że naukowcy nie padli ofiarą zwykłego wandalizmu.Ktoś tutaj dobrze wiedział, co robi, a przede wszystkim dlaczego.Tylko oni nie.Jeszcze nie.To nie miało najmniejszego sensu.Gdy wpadli na tropstowarzyszenia starców, czuł, że są o krok od przełomu.Podejrzewał nawet, że skoro cośłączyło weteranów do dzisiaj - a co do tego nie było najmniejszych wątpliwości - a synbankiera na ich polecenie zakradł się w szeregi zespołu badawczego, to byli zainteresowaniodkryciem tajemnicy jeziora w nie mniejszym stopniu niż policja.I było tylko kwestią czasu,by wytrwałością i uporem zdołał skruszyć mur milczenia.Ale teraz? Orgia zniszczenia, która rozegrała się dzisiejszej nocy, kompletnie niepasowała do obrazu, który zaczął się zarysowywać.Jeśli starcy chcieli wykorzystaćnaukowców do własnych celów, dlaczego mieliby demolować ich ekwipunek?Czyżby coś lub kogoś przeoczył? Kogoś, kto nie chciał dopuścić do tego, by jeziorozdradziło swą tajemnicę?- Profesorze! Profesorze! - Wzburzony student w kaszkiecie podbiegł do nich.Zatrzymał się przed profesorem i wysapał: - Proszę sobie wyobrazić, robot zniknął! Nie manawet oprzyrządowania.Ktoś go musiał zwędzić.Dziwne, wszystko inne tylko poniszczyli. Wszystko przeszukaliśmy, ani śladu!Bittner przyjął nową hiobową wieść ze stoicką miną.- Mniejsza o to.I tak jesteśmy skończeni.Szansa na badania w tym miejscu niepowtórzy się przez następnych kilka lat.A jeśli już, to inni zapewne będą szybsi.- Odwróciłsię do nich.- Nikt dotychczas nie zajmował się porównywalną tematyką.A teraz.- Oczy musię zaszkliły.- Ale panie profesorze! Robot! Coś trzeba przecież zrobić! Takie urządzenie nie znikasobie ot tak.Kluftingerowi wydało się nieco dziwne, że student robi taki raban z powodu robota [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •