[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ja ci pomogłam, jak było trzeba, a terazchcę, żebyś ty mi pomógł.Zgódz się.O cholera.Jasna cholera!Poczułem moment oderwania od ziemi.Szukałem w głowie guzików, które służą do wydobywania z ust właściwychsłów.Nie było tam żadnych guzików.Nie wiedziałem, co mam powiedzieć.Chyba tylko to, że to jakaś paranoja.Czułem się zakłopotany.Patrzyłem na se-piowych ludzi, biorąc ich na świadków, że stara zwariowała.Na zdjęciach pano-wała pełna napięcia cisza.Czekali, co powiem.Miałem nadzieję, że to chwilowe.Zaraz wszystkim wróci rozum.- To jakaś paranoja.Nie chcę się w nic mieszać, nie ma głupich.-  Nie ma głupich" to ulubione powiedzonko durniów, zauważyłeś?Głupia starucha.Co ona wymyśliła? W co chce mnie wpakować? Mało mamwłasnych kłopotów? Współczułem jej, ale nie miałem zamiaru zajmować się jejproblemami.Do diabła, do cholery, do kurwy nędzy! Nie chciałem jej współ-czuć, a fakt, że jednak współczułem, męczył mnie i doprowadzał do szału.- Mam zamiar ocalić tę ziemię dla wnuka, a ty jesteś jedynym, który możecoś w tej sprawie zrobić.- Niby co?- Skąd mam wiedzieć? Gdybym wiedziała, sama bym to zrobiła, bez niczyjejłaski, ale mam nóż na gardle i jesteś jedynym, który przychodzi mi na myśl.Tamci zjawią się tu znowu jutro, pojutrze, za tydzień, za miesiąc.W końcu spalą mi młyn i chałupę, i na tym się skończy moja walka.A tak to może się jeszczeodwlecze.Durna baba.Sam spalę ten cholerny młyn.Ale skoro mówiła takie rzeczy, to znaczy, że już podjęła decyzję.Przemyślałasprawę i zdecydowała, że jestem jej winien przysługę.To jest ta zapłata, o którejkiedyś mówiła.Krążyłem po pokoju w pogoni za własnymi myślami i powtarza-łem raz za razem: - Nie, nie, nie, nie - ale ona wydawała się nie podzielać moichwątpliwości.- Czemu się miotasz? - prychnęła ze złością.- Pomyśl najpierw, a dopiero jaksię zastanowisz, powiesz, co ostatecznie zdecydowałeś.Ja idę po krowę.Ta propozycja nie była normalna.Była wściekle nienormalna.W jej mniema-niu logiczna, w moim zwyczajnie naiwna.Wiedziała przecież, kim jestem i żelada dzień wrócę na smycz ojca.Razem z jej młynem i ziemią.Ciekawe, czywzięła pod uwagę, co będzie dalej? Moje protesty były murem, za którym chcia-łem się skryć, zanim zrobię jej krzywdę.W dupie miałem jej wnuka i popieprzo-ną córkę.Ale ją lubiłem.Dlatego się wściekałem i buntowałem przeciw temu, cojuż kłuło się w mojej głowie.Odpychałem rodzącą się myśl, ale gdy zostałem sam, ona eksplodowała iowładnęła mną.Już bez żadnych hamulców skoncentrowałem się na tym, co sta-nie się dalej, na reakcji ojca.Wyobraziłem sobie, jak bardzo będzie zachwyconytakim rozwiązaniem.Daruje mi winy, rozgrzeszy i dopuści do dawnych przywi-lejów.Będę uratowany.Stara pchała mi w ręce kawałek ziemi, o którą on bez-skutecznie zabiegał od kilku lat.Będę miał z czym przypełznąć do nóg swemupanu.Z aktem własności w zębach.Na tę myśl żołądek podszedł mi do gardła.O kurczę. Na każdego człowieka przychodzi czas próby, taka chwila, gdy ujawnia sięjego najprawdziwsze ja.Bez względu na wszystko, co o sobie wcześniej myśla-łem, teraz byłem blisko odkrycia prawdy o sobie.Czekałem na tę chwilę z cie-kawością.Ojciec twierdził, że jestem zerem, że nie panuję nad niczym, że brakmi samodzielności.Mógłbym zaimponować mu i pokazać, jak bardzo się myli.Byłbym głupi, gdybym z takiej szansy nie skorzystał.Ogarnęło mnie napięcie, bojazliwie wsłuchiwałem się w szmery dochodzącez podwórka.Czułem, jak opuszcza mnie poczucie przyzwoitości i lojalności wo-bec babki.Jeśli wezmę tę ziemię, nigdy jej przecież nie zwrócę.Wpatrywałem się przez otwarte drzwi w kołyszącą się trawę, w połyskującew słońcu kałuże.Było cicho, tylko parę wróbli kłóciło się o wydłubaną z ziemidżdżownicę.Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że siedzę na podwórku jakie-goś palanta, który nie dba o swoje terytorium.Zagarnę je, tak jak przejąłem nawłasność doświadczenia pokoleń jego przodków.To nie on, ale ja wyczuwałemich obecność.Przesunąłem dłonią po chropowatej ścianie, która była śladem pra-cy jakiegoś człowieka.Ktoś postawił te ściany, obrzucił je zaprawą.Czyjaś histo-ria utrwaliła się i to, czego dotykałem, to fragment życia, a nie tylko zwykły mur.Dalej nad piecem widoczna była długa głęboka rysa, ślad po cięciu, uderzeniu,walce, jakimś dramacie, który się tu rozegrał.W tym starym domu dni i lata spla-tały się w linę i gdybym trzymając się jej, cofnął i dotarł wystarczająco daleko,trafiłbym na czyjąś rękę.Nie oddam niczego, co wezmę w posiadanie.Jestem taki sam jak ojciec.Podniecało mnie to.W głębi czaszki umysł parował.Szara breja mózgu bul-gotała, mieszała się i wreszcie stwardniała w ostatecznej decyzji: biorę, skoro da-ją. Klamka zapadła.A co będzie potem, zobaczymy.- No to jak? - spytała babka, jakby stała za płotem i czekała na wynik moichprzemyśleń.Trafiła akurat na moment, gdy pozbyłem się wątpliwości.- Dobra.Uśmiechnęła się z zadowoleniem.Wydawać by się mogło, że udał się jej jakiś niezły kawał.Zwiadomość tegouderzyła mnie z taką gwałtownością, że spanikowałem i przez moment miałemwątpliwości, czy nie padłem ofiarą manipulacji.Ale niby jakiej? Głupia, naiwnababa.Jej propozycja nadal wprawiała mnie w zdumienie.Najlepiej by było, gdy-by się okazało, że tylko żartowała.Ciekawe, czy zdawała sobie sprawę, że nie-koniecznie może pójść tak, jak sobie zaplanowała.Mimo wszystko nie opuszcza-ło mnie przeczucie, że wkroczyłem na ścieżkę, z której nie będzie odwrotu.Też się uśmiechnąłem, rozbawiony jej naiwnością. No to siadej!Okazało się, że dokument o przekazaniu młyna i ziemi miała już spisany.To nie była decyzja sprzed kwadransa.Musiała się do niej przygotowywać oddawna.Wszystko było pięknie wykaligrafowane w trzech kopiach, z umieszczo-nymi w treści nazwiskami świadków.Potrzebne były tylko podpisy.To też byłonagrane.Kiwnęła sąsiadce i nim minął kwadrans, przy stole siedziało pięć osób.Wszyscy w świątecznych ubraniach: faceci pod krawatami, kobiety w szpilkach iz koralami na szyjach.Wszyscy bez szemrania poparli decyzję babki.Nikt niewyraził sprzeciwu.Uznali, że to jej ziemia, i robi z nią to, na co ma ochotę.Możeją nawet zjeść. Nie miałem nawet czasu, by się zastanowić nad tym, co się działo.Z tyługłowy, pod włosami, przemknęła myśl: W co ja się pakuję?, ale tak szybko, jaksię pojawiła, zniknęła.Składali podpisy w skupieniu, z namaszczeniem rysując niewprawnymi rę-kami kształty swoich imion i nazwisk.Dopisywali numery dowodów, pesele iinne znaki rozpoznawcze.Byłem jedynym, który miał wątpliwości.Miałem wrażenie, że biorę udział wsztuce, w której wszyscy wiedzą, o co chodzi i jak się skończy, tylko ja mamproblemy z wciągnięciem się w akcję.Zawahałem się przed złożeniem podpisu,ale stara machnęła ręką:- Zmiało!No cóż, sama tego chciała.Ja niczego nie obiecywałem.Nadal nie mogłem uwierzyć, że to na serio.Dopiero gdy postawiła na stoleflaszkę i zakąskę dla świadków, uznałem, że to jednak prawda.Stałem się wła-ścicielem ruiny, wsiowej świętości, kawałka ziemi, o którą piekli się ojciec, aprzez którą budowa autostrady została zablokowana [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •