[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. czasem prawda kłuje w oczyLeo stał przed metalową furtką i czekał na Jenny.- Cześć - powiedziała, czerwieniąc się ze wstydu.Dość bezczelnie się do niego wpro-siła.Leo grzebał nerwowo przy zamku.Ruchem głowy wskazał rower oparty o kubły.- Tata każdego ranka jezdzi na nim wokół parku.Jak na swój wiek jest naprawdę wniezłej formie.Jenny nigdy nie słyszała, żeby Leo wspominał o ojcu.Zawsze wyobrażała sobie, żewychowywał się bez ojca, w wielkim różowo - białym mieszkaniu matki przy Park Avenue.Myślała, że całymi dniami gapił się w telewizor i czesał rozpieszczonego psa złotą szczotką,podczas gdy matka wydawała miliony z jego alimentów na firmowe ubrania dla psa i kolacjez młodymi mężczyznami.- Hej, wróciłem - zawołał Leo, gdy weszli do środka.- Pozwól - powiedział do Jenny.Wziął od niej kurtkę i powiesił.- Chodz.Jenny ruszyła za nim ciemnym, wąskim korytarzem.Mieszkanie pachniało stęchłąprażoną kukurydzą i płynem dezynfekującym.Biała farba na ścianach popękała i odchodziłaod tynku.Gładki, ciemnoczerwony dywan był powycierany i zmechacony.Dom przypominałjej własne mieszkanie, tyle że tu było jeszcze gorzej.- Mamo, tato, to Jennifer, dziewczyna, o której wam opowiadałem.Gdy Jenny zobaczyła pana i panią Berensen, szczęka opadła jej do podłogi.Obojemieli podobne szare dresy, jedli prażoną kukurydzę z mikrofalówki, trzymali nogi na ratano-wym stoliku do kawy ze szklanym blatem i oglądali telewizor w maleńkim, ciemnym pokoju.Pani Berensen była filigranową kobietą, o krótkich, siwych włosach i jasnoniebieskich oczachz drobnymi, kurzymi łapkami.Pan Berensen miał co najmniej osiemdziesiąt lat, był siwy,miał długie, kościste ręce i nogi oraz opaloną, ogorzałą twarz.Oboje byli tak chudzi, jakbyżyli na samym popcornie i wodzie.- Naprawdę miło mi.państwa poznać - zawahała się Jenny.Zrobiła krok w przód,żeby uścisnąć ich dłonie.- Och, ale z ciebie ślicznotka - stwierdziła pani Berensen. - Właśnie oglądamy stary kawałek z Jamesem Bondem - powiedział pan Berensen.-Siadajcie, jeśli macie ochotę.Chrząknął i przesunął się na ciemnoczerwonej, welurowej sofie, żeby zrobić dla nichmiejsce.Jenny nie potrafiła sobie wyobrazić, jak ten człowiek mógł jezdzić na rowerze wokółparku.Wyglądał tak, jakby miał zaraz paść trupem.- Dzięki.- Leo dotknął łokcia Jenny.- Chodz, pokażę ci swój pokój.Jenny przygryzła usta i poszła za nim.Czuła się okropnie zawiedziona i nienawidziłasię za to.Dlaczego miałoby ją obchodzić, że Leo nie jest księciem, który mieszka w eksklu-zywnym budynku z odzwiernym przy Park Avenue?Bo facet musi mieć coś więcej poza słodkim usposobieniem i ślicznie wyszczerbio-nym zębem!Pokój Lea okazał się jeszcze bardziej przygnębiający.Pod ścianą stało łóżko przykrytestarą narzutą w żółto - zieloną kratę.Zciany były białe.Na podłodze leżał zniszczony brązo-wy dywan, a na porysowanym, drewnianym biurku gigantyczny macintosh.Komputer byłzdecydowanie najnowszą i najdroższą rzeczą w domu Berensenów.Jenny przysiadła na brzegu łóżka i kichnęła gwałtownie.Reagowała alergicznie na ca-łokształt sytuacji.A kto by tak nie zareagował?Leo usiadł na drewnianym krześle przy biurku i poruszył myszką, żeby obudzić kom-puter.- Tym się głównie zajmuję, gdy nie jestem w szkole albo z tobą.- Tak?Jenny zastanawiała się, czy pokaże jej jakiś dziwaczny czat, na którym udaje, że jestkimś zupełnie innym.- Chodz, pokażę ci.Niechętnie wstała i podeszła.Spodziewała się, że będzie musiała przejrzeć stos ohyd-nych e - maili.Zamiast tego zobaczyła obraz, wierną kopię Urodzin Marca Chagalla.Nie, nie-zupełnie wierną kopię, bo Leo gdzieniegdzie dodał coś od siebie.- Ty to zrobiłeś? - zapytała Jenny, gdy odzyskała głos.To była naprawdę dobra praca.- Aha, ale jeszcze nie skończyłem.Muszę coś zrobić z szybą.Jest trochę zbyt smętna.- Zaczął otwierać menu z paletami kolorów i narzędziami do cieniowania.- Mógłbym dodaćodrobinę złota.- Zerknął na Jenny.- Jak myślisz?Jenny wróciła z powrotem do łóżka, bo to było jedyne miejsce, gdzie mogła usiąść. Zakołysała się lekko na sprężynach materaca, żeby oczyścić myśli.- Naprawdę uwierzyłam, że mieszkasz w tamtym eleganckim apartamencie.Myśla-łam, że Daphne to twój pies.Przestała podskakiwać, spojrzała na dywan i przełknęła ślinę.- Chyba trochę chciałem, żebyś tak pomyślała.Dlatego cię tam zabrałem.Jenny podniosła wzrok.Leo nie wyglądał już tak oszałamiająco, zgarbiony przy sta-rym biurku we wstrętnym pokoju.- Ale Elise mówiła, że podobno byłeś na przyjęciu u Fricka.No i nosisz taką ładnąskórzaną kurtkę.- Wsunęła dłonie pod uda.- Myślałam, że tam mieszkasz - powtórzyła.Leo pokręcił głową.- Po szkole wyprowadzam też Henry'ego, psa Madame T.Zaprasza mnie na imprezy,takie jak ta u Fricka, i załatwia mi członkostwo w muzeach, bo wie, że interesuję się sztuką, ajej dzieci już są dorosłe.To właściwie bardzo miłe z jej strony.Jenny kiwnęła głową.Dlaczego tak trudno jej zaakceptować fakty? Leo jest zwykłymchłopcem, który po szkole wyprowadza psy bogatym ludziom.I ma naprawdę starych rodziców, którzy mieszkają w naprawdę ciemnym, przygnębia-jącym mieszkaniu.Interesuje się sztuką, tak jak ona, ale ona potrzebowała czegoś.więcej.Nagle zerwała się z łóżka i rzuciła do telefonu.- Zróbmy coś szalonego i romantycznego! Ukradnijmy butelkę wina twoim rodzicomi zabierzmy ją do parku.Usiądziemy pod gwiazdami i upijemy się!Leo oniemiał.- To ty jesteś tajemnicza, nie ja - stwierdził, uśmiechając się z zakłopotaniem.- Moirodzice nie mają wina, poza tym jutro idziemy do szkoły.Muszę zrobić kolację i odrobić lek-cje.Zostań i zjedz z nami.Kolacja z wychudzonymi rodzicami Leo, którzy nawet nie piją wina? Zero romanty-zmu.Jenny nie rozumiała, co się z nią dzieje, ule wiedziała, że jeśli nie wybiegnie z pokojuLeo, zaraz wybuchnie.- Chyba muszę już iść - mruknęła i rzuciła się do wyjścia.Twarz ją paliła.Nie umiała nawet się zatrzymać i pożegnać z rodzicami Lea.Złapałakurtkę, wyobrażając sobie chłodne powietrze na policzkach i uspokajającą jazdę autobusem.- Czekaj! - krzyknął za nią Leo, ale ona już była na ulicy.Chciała się przekonać, czy lubi prawdziwego Lea.Teraz już znała odpowiedz.I nie wyglądała ona najprzyjemniej. pierwszy przypływ siostrzanej miłości- To cudownie znowu cię widzieć w domu! - zachwyciła się matka, gdy Blair wysia-dła z windy, ciągnąc walizkę na kółkach od Louisa Vuittona.Mookie, pies Aarona, zamachał do niej ogonem i otarł się zadem o jej kolana [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •