[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale nie chciał umierać.Na przekór wszystkiemu nie chciał umierać.To dlatego tak niezmiernie mi go żal.Miał w sobie wolę życia.Niechby było ono okrojone do granic możliwości, a i tak cieszyłby się nim.Och! — Uniosła ręce w gwałtownym geście.— Nienawidzę Boga, bo pozwolił mu umrzeć.— Zamilkła i popatrzyła na niego niepewnie: — Nie powinnam tak mówić.Nie powinnam mówić, że nienawidzę Boga.— Lepiej nienawidzić Boga niż towarzysza życia.Boga nie można zranić — powiedział spokojnie.— Nie.Ale Bóg może zranić człowieka.— Och, nie, moja droga.To my ranimy się nawzajem i ranimy samych siebie.— A z Boga robimy kozła ofiarnego, tak?— On zawsze nim był.To on niesie na swoich barkach pani brzemię, brzemię pani buntu, pani nienawiści i miłości.ROZDZIAŁ TRZECI1Llewellyn polubił długie popołudniowe spacery.Zaczynał od gwałtownie zakręcającej uliczki, wyprowadzającej go zakosami powoli do góry, ponad miasto i zatokę, które wyglądały dziwnie nierealnie w ciszy i bezruchu popołudnia.To była pora sjesty i ani nabrzeże, ani wyłaniające się tu i tam w dole ulice i drogi nie cieszyły oka żadnym kolorowym punkcikiem.Wysoko na wzgórzach spotykał jedynie pastuchów strzegących kóz, małych chłopców, którzy wędrowali z miejsca na miejsce w słońcu, podśpiewując coś pod nosem lub grali w kamyki.Nic nie zakłócało powagi i spokoju takich popołudni.Chłopcy byli przyzwyczajeni do cudzoziemców, którzy przechadzali się w rozpiętych pod szyją koszulach.Ci obcy przybysze, o czym mali pastuszkowie dobrze wiedzieli, byli albo pisarzami, albo malarzami.Chociaż nie było ich wielu, bynajmniej nie stanowili nowości.Ponieważ Llewellyn nie miał ze sobą ani płótna, ani sztalug, ani nawet szkicownika, brali go za pisarza i kłaniali się grzecznie na powitanie.Llewellyn odpowiadał im i szedł dalej.Nie miał przed sobą żadnego celu, a widoki, które podziwiał, nie miały dla niego szczególnego znaczenia.To w nim samym było coś, co przykuwało jego uwagę, jeszcze nie rozpoznane i niejasne, lecz powoli nabierające kształtu i formy.Jego ścieżka prowadziła przez gaj bananowców.Kiedyś pośród zielonego bezkresu został porażony myślą, jak mało obchodzi go cel czy kierunek marszu.Nie miał pojęcia, jak rozległa jest ta plantacja, albo gdzie i kiedy się z niej wynurzy.Równie dobrze mógł to być wąski pas gruntu, jak i połacie ziemi, rozciągające się na mile.Jemu pozostawało jedynie iść dalej.W końcu i tak dojdzie tam, gdzie doprowadzi go ścieżka.To miejsce już istniało, już było ustalone.Nie do niego należało decydowanie o nim.On mógł jedynie decydować o własnym marszu: jego stopy, przemierzające ścieżkę, podporządkowywały się jego woli.Mógł zawrócić albo iść dalej.Nie zależał od nikogo, był wolny.Wędrował z nadzieją na przyszłość…Raptem, nieoczekiwanie dla samego siebie, wyszedł z zielonej ciszy na nagi stok wzgórza.Trochę poniżej, z boku ścieżki, która zakosami biegła na dół, siedział przy sztalugach jakiś mężczyzna.Był zwrócony ryłem do Llewellyna, który widział jedynie zarys mocnych ramion pod cienką, żółtą koszulą i zsunięty na tył głowy podniszczony, szerokoskrzydły filcowy kapelusz.Llewellyn zwolnił kroku, zszedł ze ścieżki, przystanął i z prawdziwym zainteresowaniem przyjrzał się powstającemu na płótnie obrazowi.Ostatecznie, jeśli malarz usadowił się przy czymś, co wyraźnie było często uczęszczaną ścieżką, nie mógł mieć za złe, że ktoś obserwuje jego zmagania z pędzlem.Obraz, malowany w ostrych kolorach, był efektowny, acz niezbyt dopracowany w szczegółach.Dobry kawałek rzemiosła, pomyślał Llewellyn, nie zaszkodziłoby jednak dodać mu trochę głębi.Malarz odwrócił głowę i uśmiechnął się.— Nie jest to mój zawód — powiedział pogodnie.— Ot, zwykłe hobby.Był mężczyzną między czterdziestką a pięćdziesiątką, o ciemnych włosach ledwo dotkniętych siwizną.Był przystojny, lecz Llewellyn zdawał sobie sprawę, że o jego osobowości decyduje nie wygląd zewnętrzny, lecz urok i wewnętrzny magnetyzm.Biło od niego ciepło, jakaś promieniejąca łagodnością żywotność, dzięki której ten człowiek raz spotkany, niełatwo dawał się zapomnieć.— To nadzwyczajne — stwierdził malarz z zadumą w głosie — jaką przyjemność może sprawiać wyciskanie soczystych, różnobarwnych farb na paletę i chlapanie nimi po całym płótnie! Czasami człowiek wie, do czego zmierza, a czasami nie, ale za każdym razem jednakowo się cieszy.— Rzucił do tyłu jedno krótkie spojrzenie.— Pan nie jest malarzem?— Nie.Zatrzymałem się tu przypadkowo.— Rozumiem.— Pociągnął znowu pędzlem, tym razem była to całkiem niespodziewana różowa smuga na błękicie malowanego morza.— Zabawne — rzekł.— Dobrze wygląda.Tak też myślałem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl