[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ścieżka była na tyle uczęszczana, by zyskaćsobie nazwę - Khyber Pass, Przełęcz Khyber - a ponieważ regularnieją odwiedzaliśmy, nigdy nie zarastała.Pół godziny trwało, zanim dotarłem nad staw, który trochę mnierozczarował.Przedzierając się przez zarośla, wyobrażałem sobiekąpiel w gładkiej, chłodnej toni połączoną z obserwacją małp hasa-jących w koronach drzew.Tymczasem zamiast pięknego stawuznalazłem błotnistą sadzawkę i chmary much, w dodatku piekielniegryzących.Po niecałej minucie przeklinania i ciągłego wymachiwa-nia rękami uciekłem do dżungli, ścigany chichotem naczelnych.Nie licząc ostrych traw, które od czasu do czasu cięły mi nogi,chodzenie na bosaka nie sprawiało mi najmniejszych trudności.Nienosiłem butów od tygodni, dzięki czemu podeszwy stóp stwardniałydo tego stopnia, że prawie ich nie czułem.Kilka dni przedtem wy-ciągnąłem z pięty półcentymetrowej długości cierń.Był pokrytyskorupą ziemi i na pewno chodziłem z nim od jakiegoś czasu, nieodczuwając żadnej niewygody.W przedzieraniu się przez dżunglę przeszkadzało mi jedynietempo: było bardzo wolne, gdyż musiałem nieustannie zbaczać ztrasy, by obchodzić gęste krzewy albo kępy bambusów, tak że w179końcu nie wiedziałem już, dokąd idę.Nie martwiło mnie to, ponie-waż byłem pewien, że prędzej czy później dotrę do plaży albo doklifów.Niestety, przez tę pewność siebie nie starałem się zapamię-tać trasy, tak że gdy ponad godzinę później znalazłem papaj owysad, za nic w świecie nie potrafiłbym nikomu wytłumaczyć, jak tamtrafiłem.Nazywam to sadem z braku lepszego określenia.Papaje rosłynieregularnie i były różnej wielkości, a więc na pewno nikt ich nieposadził.Najpewniej znalazły sobie kawałek dobrej ziemi albo poprostu wykorzystały wolne miejsce w gęstym poszyciu lasu.Bezwzględu na to, jak się tam znalazły, stanowiły cudowny widok.Pra-wie wszystkie były dojrzałe, jaskrawopomarańczowe i wielkie jakdynie, a w powietrzu unosił się ich słodki zapach.Bez trudu ukręciłem łodygę najbliższego owocu i rozłupałem goo pień drzewa.Świetlisty miąższ smakował jak melon i perfumy -no, może nie aż tak, ale był naprawdę pyszny.Potem wyjąłem zkieszeni skręta, którego zrobiłem przed wyjściem z obozowiska,znalazłem sobie kawałek miejsca, usiadłem, zapaliłem i obserwo-wałem dym zbierający się pod liśćmi papai.Po jakimś czasie z ukrycia wychynęły pierwsze małpy.Nie potra-fię powiedzieć, jakiego gatunku, ale były małe i brązowe, o długichogonach i kocich pyszczkach.Początkowo trzymały się z daleka.Nieprzyglądały mi się, nie robiły właściwie nic, tylko obchodziły mnieszerokim łukiem, co stanowiło jedyny dowód na to, że w ogóle za-uważyły moją obecność.Ale potem matka z maleńkim małpiątkiemuczepionym jej brzucha podeszła bliżej i wyjęła mi z dłoni kawałekpapai.Nawet nie wyciągnąłem do niej ręki - zachowałem go sobiena później, bo chciałem najpierw wypalić skręta - ale ona miałanajwyraźniej inne plany.Ot, poczęstowała się jakby nigdy nic, a japo prostu zbaraniałem.Zaraz potem inna małpa poszła w ślady tej z maleństwem.Poniej następna, i jeszcze jedna.Kilka minut później z trudem nadą-żałem z odrywaniem kawałków papai, ponieważ małpki natych-miast wyrywały mi je z rąk.Zlany lepkim sokiem, cały czas mruży-łem oczy, gdyż nie zdążyłem wyjąć skręta z ust, a małe, czarne rącz-ki wyciągały się do mnie ze wszystkich stron.W końcu każda180dostała po kawałku owocu i siedząc ze skrzyżowanymi nogami po-śród stada żujących małp, mogłem chwilę odsapnąć.Czułem się jakDavid Attenborough.* * *Z dżungli wyprowadził mnie w końcu wyraźny szum spadającejwody.Usłyszałem go kwadrans po wyjściu z papajowego sadu, areszta była już tylko kwestią podążania za tym odgłosem.Wyszedłem w pobliżu rakietowca z imionami Bugsa, Sal i Da-ffy'ego na stateczniku i natychmiast zanurkowałem do basenu, żebyzmyć z siebie papajowy sok.Dopiero kiedy się wynurzyłem, zdałemsobie sprawę, że nie jestem sam.W cienistych rozbryzgach wodycałowali się nadzy Sal i Bugs.Niech to szlag - pomyślałem i już miałem dyskretnie wyjść nabrzeg, gdy zauważyła mnie Sal.- Richard?- Cześć.Przepraszam.Nie widziałem was.Bugs wykrzywił usta w szyderczym uśmieszku.Chyba chciał midać do zrozumienia, że moje przeprosiny są lubieżne.Nietaktownew zestawieniu z jego odprężoną, acz szczerą męskością.Kutas.Wy-trzymałem jego spojrzenie i szyderczy uśmieszek ustąpił miejscauśmiechowi szaleńca, od którego powinien był zacząć.- Nie bądź niemądry, Richard - powiedziała Sal, uwalniając się zjego uścisku.- Jak się tu znalazłeś?- Poszedłem na spacer Przełęczą.Po drodze znalazłem papajo-wy sad, w końcu trafiłem tutaj.- Papajowy sad? Dużo ich tam rośnie?- Mnóstwo.- Powiedz Jeanowi.Na pewno go zainteresują.Wzruszyłem ramionami.- Sęk w tym, że chyba już ich nie znajdę.Łatwo się tam zgubić.Na twarzy Bugsa znowu wykwitł szyderczy uśmieszek.- Trzeba mieć wprawę.- Albo kompas - odparłem.Pogardliwe wykrzywienie ust.- Spędziłem w dżungli tyle czasu, że wyrobiłem sobie instynkt,181jak zwierzę.- Uniósł ręce i odrzucił do góry mokre włosy.- Możeznajdę je jutro.- Uhm.Powodzenia! - Odwróciłem się i cicho dodałem: - Tylkonie zabłądź.Zanurkowałem i popłynąłem w stronę brzegu, wynurzając siędopiero na płyciźnie.Ale nie, jeszcze nie uciekłem.- Richard! - zawołała Sal, gdy wyszedłem z wody.- Chwileczkę.Obejrzałem się.- Wracasz na polanę?- Tak.- Zaczekaj [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl