[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za chwilę takżei on przepadł w ciemnościach. Rozdział 12Nawet wieko kubła do śmieci podnosi sięautomatycznie i mógłbyś wrzucić ciało na oczachwszystkich.(D.J.Enright,  No Offence: Berlin )Jadąc wzdłuż Woodstock Road do Oxfordu, Morse pomyślał, że choć niejed-no widział już w życiu, nie był jeszcze na wysypisku śmieci.Gdy wjechał naWalton Street i zwolnił, aby przecisnąć się przez wąskie uliczki, które prowadzi-ły do Jerycho, był pewny kierunku.Minął Aristotle Lane, skręcił w Walton WellRoad i przejechał po garbatym moście nad kanałem.Przed otwartą bramą zatrzy-mał lancię i dostrzegł napis:  Nieupoważnionym pojazdom zakazuje się wjazdu.Naruszenie zakazu spowoduje sankcje prawne.U dołu widniał podpis urzędni-ka o groznie brzmiącym tytule:  Naczelnik i Szeryf Portu Meadow.Morse, po-nieważ uznał siebie za uprawnionego, postanowił wjechać, choć w głębi duszymiał nadzieję, że ktoś go zatrzyma.Nikt jednak się nie pojawił i Morse powo-li jechał po betonowym trakcie.Z prawej strony miał wąski pas drzew, a z lewejotwarte przestrzenie Portu Meadow.Zanim dotarł do miejsca, gdzie wysoka drew-niana brama blokowała dalszą jazdę, zmuszony był dwukrotnie zjechać na trawęi ustąpić jadącym z przeciwka ciężarówkom.Zostawił samochód przed bramąi poszedł pieszo.Nowy napis odradzał dotykania odpadów złożonych na hałdach,ponieważ  zostały spryskane trującymi środkami owadobójczymi.Morse uszedłokoło dwustu jardów, zanim zobaczył pierwsze góry śmieci.Twarda powierzch-nia, po której stąpał, była czysta i płaska, pokryta wgłębieniami po gąsienicachbuldożerów i spychaczy.Gdzieniegdzie niedokładnie wyprasowany wór foliowyzdradzał pogrzebane pod stopami tysiące ton odpadów.Niewątpliwie wkrótce nanowo zakwitną tu trawy i krzewy, zwierzęta powrócą na dawne terytoria i będączmychać w żywopłoty między paprocie i dzikie kwiaty.A pózniej ludzie przy-jadą na weekend, będą rozrzucać śmieci i proces zacznie się od początku.By-ły chwile, gdy homo sapiens wydawał się Morse owi najgłupszym z gatunków.67 Jedyną oznaką życia pustkowia była mała chatka z fałdowanej blachy, niegdyśzapewne zielonej, obecnie pogiętej i zardzewiałej.Morse skierował się tam, bo-wiem dostrzegł niewiarygodnie umorusanego robotnika, który przywoływał goręką.Dwie sroki i złowieszczo kracząca wrona ociężale wzbiły się w powietrzei usiadły na stosie odpadów dwieście jardów dalej.Morse znalazł się w samymśrodku gigantycznego śmietniska.Wokoło walały się puszki po pepsi i coca-coli,rękawiczki kuchenne, zwoje zardzewiałego drutu, pojemniki po płynie do my-cia naczyń, kawałki połamanej tarczy do gry w strzałki, kartony po biszkoptach,znoszone buty, kuchenne bojlery i stare fotele samochodowe.Morse opędzał rękąduże muchy, które krążyły wokół jego głowy, i z ulgą stwierdził, że ma jeszczepapierosa.Zmięte pudełko rzucił na ziemię.Tu można śmiecić.George Taylor stał obok żółtego buldożera i przekrzykując ryk silnika, wska-zywał kierowcy wielki kopiec z ziemi i kamieni, usypany wzdłuż hałdy na kształtwału obronnego.Morse spróbował wyobrazić sobie archeologa, któremu za tysiąclat zechce się badać styl życia dwudziestowiecznego człowieka i ze współczuciemmyślał o nędznych szczątkach, jakie mógłby znalezć.George był mocno zbudowanym mężczyzną, niezbyt może inteligentnym, ale,jak go ocenił Morse, uczciwym i dość sympatycznym.Gdy usiadł na dziesięcio-galonowej beczce po parafinie, Morse, który nie chciał spocząć obok, pomyślał,że spodnie pana Taylora, doskonale zaimpregnowane brudem, są najlepszą ochro-ną przed środkami owadobójczymi.Zaczęli rozmawiać, a Morse stworzył sobieobraz tego, co każdego wieczora musiało rozgrywać się w domu Taylorów: poszóstej wraca George, brudny i zmęczony; pani Taylor gotuje kolację i zmywa na-czynia.Valerie? Co pan Taylor wiedział o własnej córce? Od czasu do czasu brałana siebie minimum obowiązków domowych? Może.W każdym razie były to trzycałkowicie sobie obce osoby, mieszkające pod tym samym dachem.Aączyła jeprzynależność do uwielbianej przez socjologów  podstawowej komórki społecz-nej  rodziny.Morse zapytał o Valerie, jej życie w domu, w szkole, przyjaciół,co lubiła, a czego nie  ale niewiele dowiedział się nowego. Czy przyszło panu do głowy, że Valerie mogła uciec z domu, bo spodzie-wała się dziecka?George powoli zapalił woodbine a i zapatrzył się w okruchy rozbitej szklanki. Różne myśli krążą człowiekowi po głowie, gdy coś takiego się zdarzy.Nawet jako mała dziewczynka przychodziła pózno do domu.Niczego nie możnawykluczyć  wie pan, jak to jest z dziećmi.Morse skinął głową. Ma pan rodzinę, inspektorze?Morse zaprzeczył i podobnie jak George zapatrzył się w ziemię. Zabawne.Czekałem na nią do pózna i najgorsze myśli przychodziły mido głowy, a gdy się w końcu zjawiała, byłem jednocześnie zły i szczęśliwy.Niewiem, czy pan mnie rozumie.68 Morse pomyślał, że rozumie.I po raz pierwszy od czasu, gdy zajął się tą spra-wą, zrobiło mu się przykro.Zapragnął, aby Valerie żyła. Często pózno wracała?George zawahał się. Nie.W każdym razie do szesnastego roku życia. A pózniej? Tak, przychodziła pózno.Ale zawsze na nią czekałem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •