[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wreszcie wyciągnął stamtąd głowę i rzekł:— Nie widzę już księdza, bo sędziowie go obstąpili i ich długie suknie zasłaniają widok.Są tam też kapucyni i pochylają się, żeby mu coś szeptać do ucha.Zaciekawienie sprawiło, że u stóp chłopczyka zebrał się gęsty tłumek, czekający w ciszy na jego słowa, jak gdyby od nich zależało życie wszystkich obecnych.— Widzę teraz — ciągnął chłopiec—jak oprawcy wciskają cztery kliny między sznury, a kapucyni błogosławią młoty i ćwieki.O Boże, siostrzyczko, jakże oni się gniewają na niego, że się nie odzywa.Mamo, mamo, podaj mi rękę, chcę zejść!Ale zamiast matki chłopiec, odwróciwszy się, zobaczyłwokół siebie oblicza mężczyzn wpatrujących się w niego z ponurą zachłannością i czyniących znaki, żeby obserwowałdalej.Nie ośmielił się więc zejść i znów wsadził twarz w okienko, drżąc na całym ciele.— Och, widzę ojca Laktancjusza i ojca Barré, jak własnymi rękami wbijają nowe kliny, żeby mocniej ścisnąć mu nogi.Jakiż on blady! Wygląda, jak gdyby się modlił.Ale głowa leci mu do tyłu, zda się, że kona.Zdejmijcie mnie stąd!Mówiąc to, padł prosto w wyciągnięte ramiona młodego adwokata, pana de Lude i Cinq-Marsa, którzy zdążyli podbiec, by go złapać w powietrzu.— Deus stetit in synagoga deorum: in medio autem Deusdiiudicat*.— rozległy się z okienka donośne, nosowe śpiewy.Długo słychać było psalmy na przemian z uderzeniami młotka— to piekielne dzieło wybijało rytm niebiańskim pieniom.Odnosiło się wrażenie, że się jest w pobliżu kuźni; ale uderzenia były głuche i łatwo można było wyczuć, że kowadłem jest ciało ludzkie.— Cicho! — powiedział Fournier.— On coś mówi, śpiewy i uderzenia umilkły.Istotnie słaby głos wymówił te słowa:— Ojcowie, złagodźcie tortury, gdyż doprowadzicie moją duszę do rozpaczy i będę się starał zadać sobie śmierć.Tłum wybuchnął głośnym tumultem, który odbił się echem 0 sklepienia.Mężczyźni, wściekli, rzucają się na podium 1 szturmem zdobywają je na zaskoczonych i niezdecydowanych strażnikach.Nie uzbrojony tłum popycha ich, ciśnie, przygniata do muru i trzyma za ręce.Fala ludzka rzuca się do drzwi wiodących do izby, gdzie odbywa się śledztwo.Drzwi trzeszczą, jeszcze chwila, a ustąpią pod naporem Z tysięcy gardzieli wydziera się przekleństwo i dociera do sędziów, budząc w nich przerażenie.* Deus stetit.(tac.) — Bóg stanął w zgromadzeniu bogów, a w pośrodku bogi sądzi; początkowe słowa jednego z psalmów Dawida (w przekładzie Jakuba Wujka).— Oni się wynieśli i zabrali go z sobą! — woła jakiś mężczyzna.Tłum zamiera, ale po chwili, zmieniając kierunek, ucieka z tego przybytku ohydy i wylewa się na ulicę, gdzie panuje niesamowite zamieszanie.W czasie długiej rozprawy sądowej zapadła noc i lunęły potoki deszczu.W nieprzeniknionych ciemnościach rozlegały się piski kobiet, potykających się na mokrym bruku i odpychanych przez konie gwardzistów, groźne okrzyki cisnących się, rozwścieczonych mężczyzn, nieustanne bicie dzwonów ogłuszających kaźń jękliwym głosem konania, daleki huk grzmotu — słowem, hałas był piekielny.Oczy miały nie mniej do podziwiania niż uszy: złowrogie pochodnie płonące na rogach ulic ukazywały w swym migocącym świetle uzbrojonych ludzi pędzących na koniach i tratujących tłum.Śpieszyli oni na miejsce zbiórki, na rynek Świętego Piotra.Od czasu do czasu spadająca dachówka trafiała nie w galopującego przestępcę, lecz w Bogu ducha winnego człowieka stojącego obok.Zamieszanie było straszliwe, a wzmogło się jeszcze bardziej, gdy tłum wlewając się wszystkimi ulicami na plac zwany Saint-Pierre-le-Marche, natrafił na barykady broniące dostępu ze wszystkich stron, obok których roiło się od konnych gwardzistów i ceklarzy*.Wyloty ulic zastawiono wózkami przywiązanymi do słupków, a przy nich stali uzbrojeni w rusznice wartownicy.Na środku placu widniał stos z olbrzymich bierwion ułożonych jedno na drugim w dokładny kwadrat.Na samym wierzchu leżały lżejsze i bielsze szczapy.W środku rusztowania wznosił się wysoki słup.Przy tym osobliwym maszcie stał człowiek w czerwieni, widoczny z daleka, trzymając w ręku opuszczoną pochodnię.U jego stóp można było dostrzec duży kosz z węglami, osłonięty blachą z uwagi na deszcz.* C e k l a r z e — pachołcy miejscy, pełniący w dawnych czasach rolę policji.Na ten widok zgroza ogarnęła ludzi i nakazała im milczenie.Przez chwilę słychać było tylko szum ulewnego deszczu i coraz bliższy huk grzmotów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •