[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ruszyliśmy w milczeniu.Przed nami wolniutko rozstępowała się kurtynatumanów i prawie natychmiast za nami się zasuwała.Z lewej strony czerniałowybrzeże, z prawej nie istniało nic, poza nieprzenikliwą, szarą i wilgotną mgłą.W takich warunkach płynęliśmy przez wiele godzin, aż do chwili, w której przypadkowo spojrzawszy w stronę lądu  nie dostrzegłem już linii brzegowej,a jedynie zwały mgły tak samo gęstej jak w głębi jeziora. Tomie  odezwałem się półgłosem  odpłynęliśmy zbyt daleko. Nie  zaprzeczył. Po prostu brzeg się cofnął.Wpływamy w ujścierzeczki.To musi być Zatoka Russela.Kierujcie się bardziej w lewo. Widzisz coś przez lornetkę? Więcej niż gołym okiem, chociaż niezbyt wiele. Wiosłuj z prawej strony, Janie  odezwał się Karol. Mocniej! Ot tak,świetnie.Poczułem, jak dziób kanoe gwałtownie skręca.Zamazana Unia lądu znowu sięukazała, coraz bliższa, coraz wyrazniejsza, aż wreszcie końcem wiosła zmacałem dno. Płycizna  zauważyłem  ostrożnie, Karolu. Tu są jedynie piaszczyste łachy  wyjaśnił Tom. Wiosłujcie nieco wprawo.%7łeby nie ta przeklęta mgła, migiem poznałbym, gdzie się znajdujemy.Ale i tak jestem pewien, że wpłynęliśmy do zatoki. Pochylił się zanurzył dłońw wodzie. Doskonale, czuję leciutki prąd.To rzeczka.A teraz w lewo imocniej. Jak tam Piotr i Robert?  zapytał Karol.Tom odwrócił się. W porządku  odparł  są trzy jardy za nami.Skręćcie jeszcze bardziej wlewo.A teraz prosto.W tej chwili poprzez gęstwę mgły doszedł do mych uszu przytłumiony, aleprzecież wyrazny huk strzału.Jeden, pózniej drugi i trzeci. Słyszeliście?!  wykrzyknąłem niepomny na przestrogę Karola. Tomie  odezwał się z dziobu mój przyjaciel  wypatruj brzegu.Należyjak najszybciej lądować. Tak  odparł Fast. Przed nami plaża.Wiosłujcie mocniej, bo prąd znosi.Zastosowaliśmy się do tego polecenia.Po chwili dno naszego kanoe lekkozaszurało na płyciznie.Karol wyskoczył pierwszy, Tom  drugi, potem ja,Z winczesterem w garści.W minutę pózniej zazgrzytał dziób łodzi Piotra iRoberta.Byliśmy razem. Sprawdzcie, czy broń nabita  półgłosem polecił Karol. Ktoś woła  zaszeptał Robert.Nasłuchiwaliśmy.Cisza, a pózniej daleki, przeciągły głos dotarł do nas z głębimgieł.Co oznaczał, czego był wyrazem  nie mogłem zrozumieć, nikt z nasnie potrafił zrozumieć.Tylko jedno było oczywiste: wołał człowiek znajdującysię.gdzie? Na lewo, na prawo, po przeciwnej stronie zatoki? Chodzmy  zaproponował Tom. Dokąd?  zapytałem.  Tam, skąd dobiegło wołanie. To znaczy?  zapytał spokojnie Karol.Tom wskazał dłonią prosto przed siebie. Jesteś pewien? Ależ tak. Ależ nie!  zaprotestował Carr. Krzyk rozległ się po tamtej stronierzeczki. A ty co myślisz o tym, Robercie?Chłopak wskazał trzeci kierunek. No a ty, Janie?  pytał dalej Karol. Nie wiem.We mgle nietrudno o pomyłkę.Sądzę, że wołający znajduje sięniezbyt daleko od nas, a tylko mgła tłumi dzwięk.Uważam, że najrozsądniejpostąpimy nie opuszczając tego miejsca.Jeśli bowiem ruszymy bez łódek,możemy ich pózniej nie odnalezć, jeśli się rozdzielimy, łatwo się pogubić.Lepiej poczekajmy. Na co?  zniecierpliwił się Tom. Na przejaśnienie  odparłem  lub na człowieka, który wołał. Wsiadajmy i płyńmy w górę rzeczki. Zgoda, Tomie  rzekł za mnie Karol  pod warunkiem, że najpierwwyjaśnisz nam, kto, gdzie i do kogo strzelał.Bo zdarzyć się może wszystko.Naprzykład polujący we mgle dziwny myśliwy wezmie na cel któregoś z nas.Sambędąc niewidocznym.Doktor dobrze radzi, Tomie.Nie ruszajmy się stąd, pókisię sprawa nie wyjaśni lub niebo nie rozjaśni.Fast mruknął coś, lecz gdy reszta rozciągnęła się na piasku, i on uczynił tosamo.Nie rozmawialiśmy, by nie zagłuszyć żadnego dzwięku.Tak upływałyminuty za minutami.Nieprzenikliwa, wilgotna opona wisiała wokół nas.Mój przyjaciel, spoczywający obok z uchem tuż przy ziemi, skinął na mnie,abym go naśladował.W taki bowiem sposób najłatwiej uchwycićnajdelikatniejsze nawet szmery.I uchwyciłem.Szelest, po nim lekki zgrzyt, jakby pod czyjąś stopą osunął się żwir. Ktoś idzie  zaszeptałem.Szelest się powtórzył.Ale ani bliżej, ani dalej.W chwilę pózniej wszystkoucichło.Robert przypełzł do mnie. Zaczyna dmuchać od strony lądu  zauważył półgłosem. Zaraz mgłazrzednie.Nie mylił się.Tuż nad ziemią ciągnął ku wodzie ciepły, wartki prąd powietrza.Gdzieś tam, milę lub więcej od jeziora, grzało letnie słońce i masa gorącegopowietrza przemieszczała się w stronę lodowatego akwenu wód.Powstało coś wrodzaju pompy ssącej, która wciągała powietrze z lądu.Ba, lecz jak to długopotrwa? Czy podmuchy przybiorą na sile i zagnają mgły nad wodę, czy teżwiaterek nagle zniknie?Znowu usłyszałem odgłos przypominający szuranie czegoś ciężkiego po ziemi,a pózniej  metaliczny dzwięk.Robert trącił mnie łokciem. Ani chybi  zaszeptał  diabeł krąży dokoła i ogonem podzwania.Topewnie ten Kitsili.Szefie  zwrócił się do Karola  pójdę za nim i wygarnę zpukawki.Sytuacja nie była wesoła, a przecież po słowach Roberta szybko przyłożyłemdłoń do ust, aby nie prychnąć śmiechem.Co tam Karol odpowiedział, nie dosłyszałem, dość że Robert potulniepozostał na swym miejscu.Zerknąłem w lewo.Mgła przerzedziła się.Już potrafiłem rozpoznać najbliższeotoczenie.Leżeliśmy na północnym brzegu zatoki, kilkadziesiąt kroków odujścia do niej rzeczki.Widziałem to ujście zupełnie wyraznie, dopiero dalej, wgłębi, jeszcze wisiała nieprzejrzysta kotara mgły.Lecz i ona poczynała świecićdziurami jasności.Nagle przez taką dziurę błysnął promień słońca i zgasł.Jeziora nie potrafiłem dostrzec, za to ląd oczyszczał się z każdą sekundą.Terazjuż widać było oba brzegi rzeczki, z łączką po obu stronach i lasem. Może pójdziemy  zaproponowałem Karolowi. Tamte strzały bardzo mnie niepokoją. Nie.Widoczność nadal kiepska, a właśnie strzały nakazują nam tutaj zostać.Więc chyba jeszcze z pół godziny spoczywaliśmy na piachu.Po upływie tegoczasu od lądowy wiatr przybrał na sile, potargał na strzępy zasłonę mgieł, któradługimi pasmami spływała ku jezioru. Idziemy  zdecydował Karol [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •