[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale nie miało to znaczenia, ani wtedy, ani pózniej, bo z dziobnika szedł w górę gruby forsztag,sięgający do połowy przedniego masztu.Przez sekundę widziałam przez zawój sieci abordażowejbiegnących w naszą stronę oszczepników.Krzyknęłam w stronę galery, by nas osłaniali ogniem, ale mój głos zginął w wichurze, którarozszalała się ponownie, gdy Archont złamał kontrzaklęcie Gamelana.Jednak i bez tego z galerStrykera i Cholla Yi nadleciały chmury strzał, przeciwnicy zaczęli się cofać wśród jęków i przestalikoncentrować na nas całą uwagę.Znowu zaczęłyśmy się wspinać jak małpy, zbliżając się do przedniego masztu.Forsztag kończył się małą platformą przy maszcie, którą, jak się pózniej dowiedziałam, nazywająmarsem.Maranonia chyba rzeczywiście nam sprzyjała, bo nie było tam nikogo.Dobyłyśmy mieczy.Nagle dojrzałyśmy liny utrzymujące sieć abordażową.Przedostałyśmy się w bok na reję - tę wielką belkę, która podtrzymuje żagiel - i cięłyśmy te liny jakoszalałe, aż wreszcie sieć spadła na pokład, przykrywając kilkunastu łuczników, którzy do nasmierzyli.Droga dla desantu była otwarta.Wzdłuż statku płynęła galera Strykera, rzucana we wszystkie strony potężnymi falami.Terazwyfrunęły z niej kotwiczki szturmowe i na pokład Likantyjczyka zaczęły zeskakiwać mojegwardzistki.Galera Cholla Yi trzymała się z tyłu, zasypując przeciwnika deszczem strzał.Zatrzymałyśmy się z Ismet na moment, by odpocząć i nagle koło mego ucha świsnęła strzała,chybiwszy o włos.Grot rozciął ramię mej towarzyszki i wbił się głęboko w maszt, którego siętrzymałyśmy.Chciała instynktownie zeskoczyć w dół, ale powstrzymała się, zanim zdążyłam jąprzytrzymać siłą. - To już nie jest bezpieczne miejsce - wykrztusiła, ocierając krew z płytkiej rany.Po chwili zresztązapomniała o skaleczeniu.- Nie widzę tylko, kto do nas mierzył.Ruszajmy!Pózniej wyrównamy ten rachunek.Bardzo dobrze, pomyślałam, tylko dokąd mamy iść? W dole, na przednim pokładzie kłębili sięwalczący mężczyzni i kobiety; słychać było jęki i okrzyki bitewne.Poznałam Polillo po błysku topora, którym sparowała cios oszczepem i z olbrzymią siłą uderzyłaoszczepnika, zadając mu głęboką ranę w bok.Nikt z walczących nie cofał się ani o krok, nikt niewołał pomocy, nikt nie szukał ucieczki.Na bogów, ci Likantyjczycy, choć podli, byli dzielnymiludzmi.Miałam wewnętrzne przeczucie, że ów bitewny dzień zapisze się do historii, choć niedecyduje już o życiu i śmierci naszego miasta.Walka z tchórzami nie przynosi chluby.Ponad szczękiem oręża znowu usłyszałam grzmot pobliskich wulkanów.Mogłyśmy ześliznąć się po wantach w wir bitwy, ale do zrobienia pozostała nam jeszcze jedna rzecz.W poprzek pokładu, tuż za głównym masztem, tkwił niewzruszony żywy mur, uczyniony z żołnierskichciał; on to odgradzał naszych wojowników od najważniejszego celu.Na tylnym pokładzie, tuż zalikantyjskim sternikiem stał Archont, wyraznie widoczny.To jego należało wziąć do niewoli.Wprzeciwnym razie wilk zostałby nietknięty, pojmalibyśmy tylko jego miot.Przed Archontem stały dwie czarne otwarte skrzynie.Wyjmował z nich jakieś przedmioty i ciskał nawiatr, atakując nas coraz to nowymi zaklęciami.Oczy bolały mnie od patrzenia na niego i siłą woliskierowałam wzrok na Nisou Symeona.Choć nigdy się nie spotkaliśmy, znałam go dobrze, oddrobnej postaci, jasnych włosów opadających falami na ramiona, niepozornego miecza w dłoni aż poblizny, którymi magia Janosza Szarego Płaszcza naznaczyła tę niegdyś piękną twarz, by przypominałapysk potwora, którym Nisou był w rzeczywistości. Stałam się kimś innym niż Rali Antero, kapitan Gwardii Maranońskiej.Miecz błysnął w mej dłoni iodciął koniec liny, która łączyła naszego marsa z głównym masztem.Pochwyciłam ją, chowając jednocześnie broń do pochwy - i oto wzniosłam się w powietrze.Spostrzegłam unoszącą się do góry główną reję, uderzyłam w nią stopami, gotowa odbić się jeszczeraz, ale już puściłam linę i przywarłam bezpiecznie do rei.Nie miałam nawet sekundy, by zastanowićsię nad głupotą swojego postępku ani też nad straszliwym upadkiem, który groził mi, gdybym spadłana pokład albo, co gorsza, dostała się między galerę Strykera i statek Archonta, które roztarłyby mniena miazgę.Rzuciłam spojrzenie w dół.Nikt nas nie spostrzegł, nawet Nisou Symeon; wszyscy obserwowali bitwę na przednim pokładzie.Nagle zamarłam w miejscu jak królik pod wzrokiem jastrzębia, bo spostrzegłam, że Archont podnosiwzrok i przygląda się masztom.Przez myśl przebiegł mi fragment zaklęcia Gamelana: -  Jastrząbkołuje na niebie.Aasiczka leży, ani drgnie - ale nie śmiałam nawet wymówić tych słów.Lodowatespojrzenie prześliznęło się po mnie raz, potem drugi i powędrowało dalej, pewnie dzięki ochronie,jaką dał mi nasz Mistrz Magii.Ale nie mogłam polegać wyłącznie na zaklęciach.Spostrzegłam, że Ismet, tkwiąca na przednim maszcie, odcina dla siebie drugą linę - lecz mojeporachunki z Nisou Symeonem i jego panem nie mogły czekać.Znów znalazłam linę, tym razemłączącą maszt główny z bezanmasztem, chwyciłam się jej i skoczyłam.Tuż pode mną byli Archont i Symeon.Strzegło ich tylko dwóch gwardzistów, nie licząc kilkuoficerów i sternika.Zdaję sobie sprawę, że opowiadam o wydarzeniach od chwili, gdy dostałyśmy się na pokład domomentu, gdy stanęłam ponad głową śmiertelnego wroga Orissy, jakby to wszystko trwało bardzodługo, a ja miałam czas, spokojnie wykonywać czynność po czynności.Tak mi się wydawało,podczas gdy w rzeczywistości nie zajęło to więcej niż cztery obroty minutowej klepsydry [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •