[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stracił jednak apetyt i zjadł tylko kilka cząstek.Ławeczka znajdowała się nieco na uboczu i Billy z ulgą stwierdził, że nikt nie zwraca na niego uwagi.Przechodzącym w pobliżu ludziom musiał pewnie wydawać się bardzo chudym staruszkiem, który wyszedł na krótką popołudniową przechadzkę.Siedział nieruchomo, a cień przesuwał się coraz dalej, pokrywając najpierw jego buty, potem kolana i w końcu sięgnął do podołka.Ogarniało go uczucie coraz głębszej rozpaczy, uczucie straty i daremności dużo mroczniejsze niż cienie spowijające go od pasa w dół.Sprawy posunęły się za daleko i nie można już było tego odwrócić.Nawet Ginelli nie potrafił zmienić tego, co się stało.Mógł jedynie pogorszyć całą sytuację.Nie powinienem był nigdy… — pomyślał Billy, ale nie dokończył tej myśli, która rozpłynęła się w nicość niczym słaby sygnał radiowy.Ponownie przysnął.Był w Fairview, mieście żywych trupów.Wszędzie leżały setki ciał ludzi, którzy umarli z głodu.Coś dziobnęło go mocno w ramię.Krzyknął i uchylił się, jednak to coś nie dawało za wygraną.Silne uderzenia powtarzały się raz po raz.Oczywiście był to sęp z gnijącym dziobem, ale Billy nie chciał odwracać głowy, by mu się przyjrzeć, bo obawiał się, że upiorny ptak mógłby wtedy wyłupić mu oczy ohydnymi, czarnymi resztkami swego dzioba.Sęp był coraz bardziej natarczywy, więc w końcu powoli odwrócił się w jego stronę, jednocześnie budząc się ze snu, i zobaczył przed sobą Taduza Lemkego, siedzącego obok niego na ławeczce.W gruncie rzeczy wcale go to nie zdziwiło.— Obudź się, biały człowieku z miasta — powiedział stary Cygan i jeszcze raz wbił swoje pokrzywione, żółte od nikotyny palce w ramię Billy’ego.— Masz złe sny.Czuje się to nawet w twoim oddechu.— Już nie śpię — wymamrotał półprzytomny Billy.— Jesteś pewny? — zapytał Lemke.— Tak.Taduz Lemke miał na sobie szarobeżowy dwurzędowy garnitur, a na nogach czarne mokasyny.Jego rzadkie włosy były zaczesane do tyłu, z równym przedziałkiem pośrodku.Odsłonięte czoło było pomarszczone jak skóra jego butów.W jednym uchu tkwił okrągły złoty kolczyk.Billy zauważył, że proces rozkładu znacznie się posunął.Od ohydnej gąbczastej masy, w którą zamienił się nos starca, biegły ciemne pasma, przecinające niemal cały lewy policzek.— To rak — powiedział Lemke.Jego błyszczące czarne oczy, przypominające oczy ptaka, ani na chwilę nie odrywały się od twarzy Billy’ego.— Jesteś zadowolony?— Nie — zaprzeczył Billy.W dalszym ciągu usiłował wyrwać się ze snu.— Nie.Oczywiście, że nie.— Nie kłam — syknął Lemke.— Nie ma potrzeby.Na pewno jesteś zadowolony.— Wcale nie — odparł Billy.— Mam już dość tego wszystkiego.Nie mam sił o tym myśleć.Możesz mi wierzyć.— Nie wierzę w ani jedno twoje słowo… słowo białego człowieka z miasta — stwierdził Lemke.— Ale jestem pewien, że myślisz o swojej chorobie.Umierasz z powodu nieustannego chudnięcia.Właśnie dlatego coś ci przyniosłem.To pomoże ci przytyć i twój stan się poprawi.— Jego usta rozchyliły się w szyderczym uśmiechu, odsłaniając poczerniałe pieńki zębów.— Ale tylko wówczas, kiedy zje to ktoś inny.Billy spojrzał na to, co Lemke trzymał na kolanach, i z uczuciem przejmującego déjà vu stwierdził, że jest to placek na aluminiowej tacce.Przypomniał sobie, jak we śnie mówił do swojej żony: „Nie chcę być gruby.Doszedłem do wniosku, że wolę być chudy.Sama to zjedz”.— Sprawiasz wrażenie przestraszonego — zauważył Lemke.— Już za późno na strach, biały człowieku z miasta.Wyjął z kieszeni scyzoryk i otworzył go z ostentacyjną starczą powolnością.Nóż był krótszy niż scyzoryk Ginellego, ale sprawiał wrażenie znacznie ostrzejszego.Lemke wbił ostrze w ciasto i rozciął je na długości mniej więcej siedmiu centymetrów.Kiedy wyciągnął nóż, ściekło z niego na placek kilka czerwonych kropelek.Starzec wytarł ostrze w rękaw marynarki, pozostawiając na nim ciemnoczerwoną smugę, po czym złożył nóż i schował go do kieszeni.Przyłożył zakrzywione kciuki do przeciwległych boków placka i nacisnął je delikatnie.Szczelina rozszerzyła się, ukazując gęstą masę, w której można było rozróżnić jakieś ciemne kształty — pewnie były to truskawki.Kiedy Lemke przestał naciskać ciasto, szczelina się zamknęła.Po chwili ponownie nacisnął placek z obu stron i szpara znowu się otworzyła.Starzec mówił i raz po raz naciskał boki ciasta.Billy nie mógł oderwać od niego wzroku.— A więc… przekonałeś sam siebie, że to, co się stało z Susanną, jest zarówno twoją winą, jak i jej, a może nawet Boga? — zapytał Lemke.— Wmówiłeś sobie, że nie możesz sam za to płacić, bo w tej sytuacji nie sposób wskazać winnego.Wina spływa po tobie, gdyż masz strzaskane barki.Mówisz, że nie można zrzucać jej na nikogo.Powtarzasz to sobie raz po raz, bez końca.Ale tu nie ma mowy o żadnym targowaniu się, biały człowieku z miasta.Wszyscy płacą, nawet za to, czego nie zrobili.Nie ma mowy o targowaniu się.— Stary Cygan zamilkł i przez chwilę zastanawiał się nad czymś.Jego kciuki na przemian zaciskały się i rozluźniały, a szczelina w powierzchni ciasta otwierała się i zamykała.— Ponieważ ani ty, ani twoi przyjaciele nie chcieliście wziąć na siebie odpowiedzialności za to, co się stało, zmusiłem was do tego — oświadczył.— Sprawiłem, że wasza wina była widoczna jak na dłoni.Zrobiłem to dla mojej ukochanej zmarłej córki, dla jej matki i jej dzieci.I wtedy pojawia się twój przyjaciel.Podaje truciznę naszym psom, strzela do nas, bije kobietę, grozi, że obleje kwasem twarze naszych dzieci.„Zdejmij to”, mówi.„Zdejmij to, zdejmij, zdejmij”.W porządku, zgadzam się, zdejmę to, ale tylko wtedy, jeżeli ten twój koleżka się stąd wyniesie.Nie z powodu tego, co zrobił, ale tego, co dopiero zamierza uczynić.Ten twój przyjaciel jest niespełna rozumu i nigdy nie przestanie nas prześladować.Gina powiedziała mi, że widać to było w jego oczach, a potem dodała: „Ale my również nie przestaniemy”.A ja jej na to: „Przestaniemy.Skończymy to.Bo w przeciwnym razie dowiedziemy, że jesteśmy równie obłąkani jak ten przyjaciel białego człowieka z miasta.Gdybyśmy tego nie przerwali, okazałoby się, że to, co mówił biały człowiek, jest prawdą”.Bóg wyrównuje rachunki i to rzeczywiście jest targowanie się.— Nacisk i rozluźnienie.Nacisk i rozluźnienie.Szczelina otwiera się i zamyka.— „Zdejmij to”, mówi biały człowiek, ale przynajmniej dobrze, że nie powie: „Spraw, aby tego nie było.Spraw, aby to znikło”.Bo klątwa to w pewnym sensie dziecko.Jego ciemne kciuki znowu nacisnęły brzegi ciasta i szczelina ponownie się rozwarła.— Nikt tego nie rozumie.Ja również, ale wiem to i owo.„Klątwa” to twoje określenie, w języku Romów brzmi to znacznie lepiej: purpurfargade ansiktet.Słyszałeś to kiedyś? — Gdy Billy pokręcił głową, wyjaśnił: — To znaczy mniej więcej: „Dziecko kwiatów nocy”.Bo z klątwą jest tak jak z dzieckiem, które jest varsel, odmieńcem.Cyganie mówią, że takie dzieci znajduje się pod liliami albo innymi kwiatami kwitnącymi nocą.Nasze określenie jest lepsze, gdyż klątwa jest rzeczą.To, co ciebie spotkało, jest żywe i bardzo aktywne.— Tak — przyznał Billy.— Jest wewnątrz mnie, prawda? Jest wewnątrz i pożera mnie od środka.— Wewnątrz? Na zewnątrz? — Lemke wzruszył ramionami.— Jest wszędzie.Ta istota, purpurfargade ansiktet, jest w jakiś sposób twoim dzieckiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl