[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Trzebasamemu też starać się tę bezsilność przemagać, ociężałość otrząsać, próbować, usiłować, nie poddawać się.Nieprzyjaciel rodu ludzkiegozastawia sidła na dusze i ciała.Modlitwa go odpędza.W czasie tej nauki chłopak stał nieporuszony, z oczyma ciąglespuszczonymi, nie dając znaku, by ona wrażenie na nim czyniła.Stał jak skamieniały; drganie tylko zdradzało wewnętrzny wysiłek.Nie odpowiedział nic.Bernard patrzał nań długo, badał  alemilczący.Szpitalnik wtrącił: Masz może do czego smak? ochotę? mów.Do napoju jakiego? dojadła? Natura ludziom równie jak zwierzętom daje czasem zbawczeinstynkta.Czekali długo, nim chłopak się zebrał na odpowiedz. Oprócz czasem do wody  rzekł głosem słabym i przymuszonym ja do niczego nie mam smaku.Skończyło się tym rozpytywanie; brat Bernard zamruczał coś, lepszeczyniąc nadzieje radząc spoczynek.leżenie, sen i wychodził już.Szpitalnik, za idącym ku drzwiom postępując zwolna, ukradkiempopatrzył na chłopca, wciąż stojącego przy łóżku, ruszył ramionami iwyszedł.Chory, gdy się drzwi zamknęły, padł natychmiast na łoże i ręce nakolana oparłszy, oczy zakrywszy, zadumał się tak znowu jak przedprzyjściem tych, co go badali.Lampka, pryskając, paliła się bladym płomykiem, który to się niecodo góry podnosił, to w glinianą miseczkę opadał, gdzie knot byłzanurzony.Kroki oddalających się niedługo słychać było; ucichło znowuwszystko w grobowym milczeniu.Z dala skrzypnięto drzwiami paręrazy i infirmeria jakby spała już czy wymarła  nic się nie poruszało.Chory nie kładł się, choć godzina wyznaczona do spoczynku dawnojuż była przeszła.Niekiedy podnosił głowę, przysłuchiwał się, totwarz rękoma osłaniał i jak półsenny siedział w obojętnymodrętwieniu.Lampka coraz się głębiej dopalała.Ledwie dosłyszane drzwiskrzypnięcie w pierwszej izbie, która celę poprzedzała, rozbudziłoosłupiałego.Ciche jakieś, ostrożne kroki zbliżały się ku progowi;drzwi się poruszyły powoli i płaszczem otulona postać jakaś wsunęłasię do celi.Jerzy czekać na nią musiał, bo z łóżka powstał i twarz mu się ożywiła:trochę czucia, błysk radości ją oświecił. Stojący w progu był chłopakiem tychże lat albo mało co młodszym.Twarz pospolitą miał, niepiękną, ale łagodną, a w tej chwili wyrazemserdecznego współczucia uśmiechniętą.Krótko ostrzyżony włos,suknia z grubej tkaniny, liche skórznie na nogach, same rysy i budowakrępa a niezgrabna kazały się domyślać w nim prostego knechta.W porównaniu z chorym, którego twarz miała w sobie coś pańskiego iodznaczała się prawie niewieścim wdziękiem, krwią jakąśwyszlachetnioną, wchodzący wyglądał gburowato, na pachołka.Dobroć tylko, na twarzy się malująca, czyniła tę brzydotę miłą, rysygrube i nieforemne oświetlała.Chory, zobaczywszy go, uśmiechnął się.Gość zbliżał się z nieśmiałością, poszanowaniem i troskliwościąwielką, na palcach, ostrożnie. A co!  zapytał po cichu  nie lepiej wam?Pytanie zadał w złej niemieckiej mowie, przeciągłym obcymakcentem.Chory głową potrząsnął, usiadł na łóżku i przybyłemu wskazał ławę,bo innego siedzenia nie było.Ten umieścił się na różku jej, a raczejuczepił tylko. Mówże ty mi  rzekł, marszcząc się, chory  mów mi o tym, oczym wczoraj rozpowiadałeś.Ja, sam zostawszy, gdy myślę a myślę,coraz więcej przypominam sobie.Tak! ta mowa wasza, której ty mikilka słów powiedziałeś, była mi znana w dzieciństwie.Jedno twojesłowo wydobyło ze mnie jakby utopionych i przysypanych dużo.Onimi powiadają, że sierotą z Niemiec mnie przywiezli, ale kłamią.Dzieckiem słyszałem tę mowę, mówiłem nią; litewska to mowa i jaLitwinem być muszę.tak jak ty!Teraz, gdy w te mroki lat dawnych się wpatruję, coraz mi więcejrzeczy na pamięć przychodzi, które jakby mgłą były okryte.Mgła sięrozprasza.Chłopak, siedzący na ławie, palec położył na ustach, obejrzał siętrwożliwie ku drzwiom.Wzdychał i tarł czoło [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •