[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lyon to najładniejsze miasto na świecie.Uwielbiam barbecue i ciastka rozmoczone w herbacie.Kocham z całego serca Bena i jego gazetę.Co mi tam, kocham nawet ciocię Angele i prawnika Paula z małżonką.Matko, jak ja ich kocham.Tak ewangelicznie, głęboko, jak potrafią tylko święci i aniołowie.Oddałbym zaraz obie nerki i kawał wątroby, żeby ujrzeć ich szlachetne oblicza na tarasie wogródku Fabienne.Zeżarłbym wszystkie łykowate, surowawe steki i każdą ilość sałaty zwinegretem.Popłakałbym się z tej miłości najrzewniejszymi łzami, słuchając wieści zkancelarii Paula albo monotonnej litanii chorób wieku dziecięcego wykonanej przezszanowną małżonkę Jak Jej Tam.Siłą woli staram się znów być z nimi, ale, niestety, wokół mnie wciąż mrocznieją kanciastebryły chałup Agege.No więc tak właśnie umrzesz, Wilczyński, mówi ciemność.Umrzeć.Absurdalne uczucie.Nierealne, gdyby nie strach.I pięciu chudych, ubogich katów, którym akurat musiałem stanąćna drodze.Dwóch wygląda na jakieś siedemnaście, osiemnaście lat, reszta pewnie niewiele ponaddwadzieścia.Jakie mam szanse w takim towarzystwie? Niczym tłusty łosoś na wczasachodchudzających dla niedzwiedzi.Ten z przodu, albinos z oczami w kolorze diodek na pilocie, to szefu całego interesu.Mojasinobeżowa śmierć w stylu Jorubów.Nawet nie zacznie gadki, widzę to po sposobie, w jakikołysze się na nogach, szykując do startu.Chce mi wypruć flaki tandetnym chińskimscyzorykiem za parę centów.Mały, krępy z tyłu też ma nóż.Chudzielec w podkoszulku zwielkim adidasem na piersi, wszystko made in China, potrząsa metalowym prętem, jakby tobyła rytualna dzida.No i dwóch blizniaczych adonisów, którzy powinni reklamować gadżetyod Dolce Gabbany, zamiast wymachiwać drewnianymi pałami, niby za dobrych dzikichczasów Wielkiego Zimbabwe.Ekipa moich zabójców.Dobra, miałem już nieraz lufę klamki przy skroni, dzgano mnie kałachem w plecy, szturchanonożem, bito, kopano, próbowano spalić, torturowano i raniono.Teoretycznie umarłem bardzowiele razy.Powinienem być oswojony.Tylko że z tym nie sposób się oswoić.Cholera, no nie sposób.Znów robi mi się zimno, jakbym dostał pozdrowienia od grenlandzkiej królowej przyczajonejw głębi mego DNA, zamiast krwi mam w żyłach krzepnący sorbet, na ustach wyciśniętyuśmiech kretyna.Pi, pi, pi, pi, pi, wyje alarm w głowie.Dobranoc, przyjacielu.Adieu! Tym razem się nie wywiniesz.Dobrze wiesz.I nagle dzieje się coś dziwnego.Rzeczywistość zaczyna się zakrzywiać, zamykać, skręcać w spiralę.Wciąż stoję przed stadkiem moich oprawców, ale już nie ma we mnie lęku.Wyparował wułamku sekundy.Teraz powolutku rodzi się wściekłość.Nie moja.Dzika, zwierzęca.Lamparcia.Ktoś zabrał moje wystraszone, bijące na alarm serce cudzoziemskiego dziennikarza i wsadziłw to miejsce wypchany adrenaliną, agresją i mocą worek mięśniowy wielkiego drapieżnika.Tamtych pięciu zacieśnia krąg, poprawia w rękach broń.Taka sztuczka psychologiczna. Dobra.Robi wrażenie.Tylko nie na rozwścieczonym lamparcie, który stał się mną.Do diabła, przecież naprawdę powinienem się bać.I nic.Tylko leciutka mgiełka euforii.Bo mam go za sobą.Wiem, że mam.Rośnie.Potężnieje.Cień olbrzyma.Przyjaciela lepszego niż Anioł Stróż, czarniejszego niż intencje albinosa zchińskim majchrem.Oj, chłopcy, to chyba wy będziecie mieli kłopoty, coś mi się widzi.Ponieważ czuję, jak obejmują mnie jego potężne niewidzialne ramiona.Parle ou, mon cheval!Nareszcie!Jazda, wojowniku! Będziemy się bić! Ale na poważnie, panowie, aż zostanie z was tylkomięso.%7łarty odłożymy na bok.Jestem dzikim, wściekłym zwierzem, a to wy, chłopcy, staliście się ofiarami.Patrzę na wasżółtymi oczami drapieżcy.Jak lampart na grupkę dzieci, kilka kózek do szybkiegorozszarpania, parę bezbronnych antylop.Przekąskę.Załatwię was, bo umiem.To jedyne, co potrafię.W tej chwili jestem samą skoncentrowaną walką.Urodziłem się, żyłem i oddychałem tylko po to, żeby was teraz rozszarpać.Całe pokoleniawstecz przychodziły na świat i umierały jedynie w tym celu, żebym stał się idealnymwojownikiem.Bronią w rekach mego oriszy.Pierwotniaki zmieniały się w ryby, ryby w dinozaury, a te padały martwe między drzewiastepaprocie wyłącznie dlatego.%7łebym walczył.Zabiję was, koledzy wilcy, bo jestem o wiele większym psem od was.Psem samego boga.Jezu, ale buzuje we mnie moc.Tryska jak ropa z odwiertu.Nie umiem jej kontrolować, muszęsię poddać.Do diabła, kto potrafiłby opanować wulkan?Zasuwaj, niewolniku Gu! Dalej, rozwal ich! Właśnie otwierają się drzwi klatki i lampart wtwojej głowie wyskakuje na zewnątrz.Allez! Teraz pobawimy się w śmierć po mojemu.Uśmiecham się trochę, a na twarzy niebieskawego koleżki wilka pojawia się cień zdziwienia.Ale jeszcze nie wahania.To dobrze.Agege dziś potrzebuje krwi.Dużo krwi.A ja jestem właśnie wielkim starożytnym skurwysynem, któremu należy się ofiara odwyznawców.Bardziej, bardziej się uśmiecham i idę na moje lustrzane odbicie, białego Murzyna z chorąduszą, a staję się teraz czarniejszy niż śmierć.Lampart jest gotów, żeby uderzyć.Czuje zapach ofiary, podniecająco słodki zapach ludzkiegomięsa.Atakujemy jednocześnie, wielki niewidzialny zwierz i ja.Albinos chce się cofnąć, ale nic z tego.Wchodzę prosto w jego nóż, bliziutko, do zwarcia.Wczerwonych oczach zapala się nagle lęk i uraza [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •