[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odległość jest zbyt duża, uznałem.Lecz myśl ta należałado innego cienia.Tutaj zwierzę runęło ku mnie, porzucając niepewną ścieżkę,którą tu przybyło.Skok zakończył się lądowaniem dalekim od miejsca, gdzie46 stałem.Jednak rumak nie spadł i nie zniknął, na co liczyłem.Poruszał się jak wgalopie, a choć jego szybkość nie była proporcjonalna do wysiłku, biegł nadotchłanią mniej więcej o połowę wolniej niż normalnie.W tym czasie zauważyłem, że w dali, z której tu przybył, wynurza się kolejnapostać, prawdopodobnie zdążająca ku mnie.Nie miałem innego wyjścia:musiałem walczyć w nadziei, że pozbędę się pierwszego napastnika, zanimzaatakuje drugi.Tymczasem czerwone spojrzenie jezdzca przesunęło się po mojej postaci,padło na Grayswandira i znieruchomiało.Nie wiem, co wzbudzało tę obłąkanąiluminację za moimi plecami, jednak raz jeszcze pobudziła do życia delikatnelinie na ostrzu: wyryty tam fragment Wzorca błysnął iskrami wzdłuż klingi.Jezdziec był wtedy bardzo blisko, jednak ściągnął wodze i gwałtownie podnoszącgłowę spojrzał mi w oczy.- Znam ciebie! - krzyknął.- Jesteś tym, którego nazywają Corwinem!Ale wtedy już go mieliśmy: ja i mój sprzymierzeniec rozpęd.Przednie kopyta wierzchowca sięgnęły gruntu, a ja skoczyłem naprzód.Instynkt nakazał zwierzęciu, by nie zważając na ściągnięte wodze szukać oparciadla tylnych nóg.Jezdziec uniósł klingę do osłony, ale odstąpiłem w bok izaatakowałem go z lewej.Kiedy przesuwał swój miecz, ja już wyprowadzałempchnięcie.Grayswandir przebił jego bladą skórę tuż pod mostkiem, ponadtrzewiami.Wyrwałem ostrze, a z rany, niby strugi krwi, strzeliły potoki ognia.Praweramię tamtego opadło bezwładnie, a kiedy płomienny strumień padł na szyjęrumaka, zwierzę wydało dzwięk podobny do gwizdu.Odskoczyłem, gdy jezdziecrunął do przodu, a koń, teraz już stojąc pewnie, rzucił się na mnie, kopiąc iwierzgając.Ciąłem odruchowo.Ostrze drasnęło lewą przednią nogę, która takżezapłonęła jasno.Odskoczyłem, gdy rumak zawrócił i ruszył na mnie po raz drugi.Wtedywłaśnie jezdziec zmienił się w kolumnę ognia.Zwierzę ryknęło, obróciło się wmiejscu i rzuciło do ucieczki.Bez zatrzymania przeskoczyło nad krawędzią irunęło w otchłań, pozostawiając mnie sam na sam ze wspomnieniem tlącej sięgłowy kota, który przemawiał do mnie tak dawno temu.I z dreszczem, któryzawsze towarzyszył temu obrazowi.Stałem oparty o skałę i dyszałem ciężko.Mglista ścieżka podpłynęła bliżej, najakieś trzy metry od krawędzi.Drugi jezdziec zbliżał się szybko.Nie był tak bladyjak pierwszy.Miał ciemne włosy i rumieniec na twarzy, a jego wierzchowcem byłgniadosz z odpowiednią grzywą.Trzymał kuszę, napiętą i z nałożonym bełtem.-Obejrzałem się, ale nie dostrzegłem żadnej kryjówki, żadnej skalnej szczeliny,gdzie mógłbym się skryć.Wytarłem dłoń o spodnie i chwyciłem Grayswandira za klingę.Obróciłem siębokiem, by stanowić możliwie najwęższy cel.Uniosłem miecz, z rękojeścią napoziomie głowy, ostrzem ku ziemi.Nie miałem innej tarczy.Jezdziec zatrzymał się w najbliższym mi punkcie mglistego pasma.Wolnouniósł kuszę wiedząc, że jeśli nie powali mnie pierwszym strzałem, mogę cisnąćmieczem jak włócznią.Spojrzeliśmy sobie w oczy.47 Był szczupły, bez zarostu.Chyba jasnooki, za zmrużonymi przy celowaniupowiekami.Całkowicie panował nad wierzchowcem, choć kierował nim jedynienaciskiem kolan.Miał duże, pewne, spokojne dłonie.Gdy na niego patrzyłem,ogarnęło mnie nagle niezwykłe uczucie.Chwila trwała długo, rozciągnięta poza punkt działania.Odchylił się lekko iodrobinę opuścił broń, choć postawa nadal była pełna napięcia.- Ty! - zawołał.- Czy ta klinga to Grayswandir?- Tak - odparłem.Wciąż przyglądał mi się w skupieniu, a coś wewnątrz mnie szukało słów, któremogłoby przywdziać.Nie znalazło i nago pobiegło w noc.- Czego tu chcesz? - zapytał.- Odejść.Bełt kuszy trafił skałę daleko przede mną, po lewej stronie.- Idz więc - powiedział.- To dla ciebie niebezpieczne miejsce.Zawrócił konia w stronę, z której przybył.Opuściłem Grayswandira.- Nie zapomnę o tobie - obiecałem.- Tak - odparł.- Pamiętaj.Po czym odjechał galopem, a po chwili odpłynęło również pasmo gazy.Wsunąłem Grayswandira do pochwy i zrobiłem krok w przód, świat znowuzaczynał obracać się wokół mnie, światło następowało po prawej stronie,ciemność cofała się po lewej.Szukałem jakiejś drogi, by pokonać skalną ścianę zaplecami.Zdawało się, że sięga zaledwie dziesięciu, może piętnastu metrów w góręi chciałem obejrzeć widok z jej szczytu.Moja półka ciągnęła się dość daleko wobie strony.Po bliższej inspekcji jednak wyszło na jaw, że po prawej droga zwężasię szybko, nie gwarantując odpowiedniego podejścia.Poszedłem więc w lewo.Dotarłem do mniej gładkiego fragmentu skały, na przewężeniu za kamiennąodnogą.Spojrzałem w górę; wejście wydawało się możliwe.Sprawdziłem, czy ztyłu nie grozi mi jakieś nowe niebezpieczeństwo.Widmowa droga odpłynęłajeszcze dalej.Nie dostrzegłem żadnych jezdzców.Zacząłem wspinaczkę.Podejście nie było trudne, choć wysokość okazała się większa, niż sądziłempatrząc z dołu - pewnie objaw tego zakrzywienia przestrzennego, które zakłócałomi percepcję tak wielu rzeczy w tym miejscu.Po pewnym czasie podciągnąłem sięw górę i stanąłem wyprostowany.Miałem stąd lepszy widok na stronę przeciwną do otchłani.Raz jeszcze spojrzałem na chaos barw.Od prawej strony pędziła je przedsobą ciemność.Teren, nad którym tańczyły, był pełen skał i kraterów, bez śladówżycia.Przez sam jego środek, od horyzontu po góry gdzieś po prawej stronie,atramentowymi serpentynami wiło się coś, co mogło być tylko czarną drogą.Po kolejnych dziesięciu minutach wspinaczki zająłem pozycję, z którejmogłem zobaczyć jej początek.Szeroką przełęczą przekraczała góry i biegła dosamej krawędzi otchłani.Tam jej czerń stapiała się z ciemnością, widocznajedynie dzięki temu, że nie świeciły przez nią gwiazdy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •