[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.(Więc niby dlaczego koń Kaliguli n i e miałby zostać konsulem?)* Amerykańskie Zlubowanie Wierności, tekst recytowany chórem każdego dnia na początku zajęćw wielu szkołach w USA, brzmi następująco:  Zlubuję wierność fladze Stanów ZjednoczonychAmeryki Północnej i Republice, którą reprezentuje, jednemu, z woli Boga niepodzielnemu państwuwolności i sprawiedliwości dla wszystkich. XIIIKiedy dawno temu studiowałem antropologię nauniwersytecie w Chicago, moim najsłynniejszymwykładowcą był doktor Robert Redfield.Pogląd, żewszystkie społeczeństwa przechodzą kolejno przezpodobne, przewidywalne stadia rozwoju aż do osiąg-nięcia wyższej (wiktoriańskiej) cywilizacji, na przy-kład od politeizmu do monoteizmu, albo od tam--tamu do orkiestry symfonicznej, został już przedtem tak wyśmiany, że nie pozostało po nim aniśladu.Powszechnie zgadzano się, że drabina zwana ewolucją kulturową nie istnieje.Doktor Redfieldośmielił się jednak powiedzieć:  Zaraz, zaraz.Oznajmił, że potrafi opisać i udowodnićobiektywnemu słuchaczowi, iż istnieje jedno (i tylko jedno) stadium, przez które każdespołeczeństwo albo już przeszło, albo dopiero przejdzie.To nieuchronne stadium (i własną pracę naten temat) nazwał  Społeczność ludowa.Po pierwsze, społeczność ludowa jest odizolowana odinnych, a zamieszkuje teren, który uznaje za swój własny.Uprawia tę ziemię, i żadną inną.Granicamiędzy żywymi a zmarłymi jest zamazana, związki pokrewieństwa - skomplikowane.Istnieje takpowszechny konsensus co do sensu życia i kodeksu zachowań ludzkich w każdej sytuacji, że niemalbrak punktów spornych.Co roku, na wiosnę, doktor Redfield dawał publiczny wykład o społeczności ludowej.Wykładcieszył się chyba sporym powodzeniem, bo wielu z nas potraktowało go jako naukową receptę, jakodnalezć głębokie, trwałe zadowolenie: wstąpić do społeczności ludowej lub ją założyć.(Pamiętajcie, że było to w latach czterdziestych, na długo przed komunami, dziećmikwiatami,wspólną muzyką oraz ideałami pokolenia moich dzieci).Doktor Redfield wyśmiewał sentymentalnebzdury o życiu w społecznościach ludowych, z góry przyznając, że są one piekłem dla ludzi o bujnejwyobrazni, nie zaspokojonej ciekawości, potrzebie eksperymentowania i wynalazczości - lubniepohamowanym poczuciu humoru.Mimo to sam przyłapuję się na tym, że wciąż jeszcze marzę owyizolowanej od reszty społeczeństwa grupce podobnie jak ja myślących ludzi, mieszkających sobiew jakimś łagodnym klimacie, na polance w lesie, nad jeziorem (nawiasem mówiąc idealne miejsce,w którym rozmarzona dziewica może stać się panią jednorożca).Mój syn Mark założył i częściowosfinansował taką komunę w Kolumbii Brytyjskiej, co opisał potem w The Eden Express.(WNiedzieli palmowej napisałem, że synowie próbują urzeczywistnić nierealne marzenia swych matekna ich temat; tutaj zaś mieliśmy przypadek syna, który wprowadził w życie niepraktyczne rojeniaojca.Przez jakiś czas było nawet całkiem niezle).Pośrednicy handlu nieruchomościami dają do zrozumienia, że kupienie lub wynajęcie przez kogośdomu w takiej a takiej miejscowości czyni z nieszczęsnego frajera gotowego kandydata na członkaspołeczności ludowej.Podobna myśl kołatała mi się po głowie, gdy rzuciłem pracę w GeneralElectric, przeniosłem się na przylądek Cod i mieszkałem tam przez dwadzieścia lat (najpierw wProvincetown, potem w Osterville, potem w Barnstable).Nie miałem tam jednak żadnych krewnych,nie byłem pochodzenia anglosaskiego ani potomkiem pierwszych przybyszów z Europy.W dodatkumoje poglądy, często wystawiane na widok publiczny w książkach i czasopismach, raczej niezgadzały się z poglądami sąsiadów; wyjeżdżając stamtąd czułem się równie wyizolowany, jak zarazpo przyjezdzie.(Zaraz po przyjezdzie zaofiarowałem swe usługi jako członek ochotniczej strażypożarnej, bo byłem przedtem strażakiem w Alplaus w stanie Nowy Jork, zaraz za Schenectady.Równie dobrze mogłem próbować dostać się do Skull and Bones * na pierwszym roku Yale).Nie łudzę się też, że stałem się, tak na poważnie, częścią tej wioski jak z obrazka, w której piszę teraz te słowa, czyli Sagaponack na Long Island.Tutejsza straż pożarna wysyła każdemu powielonytekst z prośbą o dotacje, więc zawsze wysyłam im trochę forsy.Moim najbliższym sąsiadem jestmalarz Robert Dash, który chwali się, iż jego żywopłot jest tak gęsty, że niczego przezeń nie widać.(Ale za to słychać.Kiedyś przez całe popołudnie siedział w moim ogródku za domem Truman Capotei opowiadał o sobie, a Dash powiedział mi pózniej, iż był pewny, że odwiedziła mnie jakaśgadatliwa ciotka - stara panna).(Miałem nadzieję, że ten rozdział pójdzie mi łatwo,bo zamierzałem rozpulchnić go kolejnym artykułemz Architectural Digest, zatytułowanym  Drapaczo-chmurski Park Narodowy.Stwierdziłem jednak, żetekst ten jest napisany wprost fatalnie; w ogóledziwię się, że go wydrukowali.Sknociłem go chybaprzez to moje odwieczne urojenie, że gdy tylkozostanę członkiem jakiejś społeczności ludowej, zaraz*  Trupia czaszka : piekielnie ekskluzywny klub studencki w Yale, niedostępny dla  nowych.będę zadowolony z życia.To naprawdę mój Zwięty Graal; całkowicie wbrew zdrowemu rozsądkowiwierzę, że gdzieś czeka na mnie, bym go odnalazł.Tak więc rozdział ten będzie składał się z filetów,wyciętych z tamtego artykułu, ale nie oddzielonych cudzysłowami, co stanie się dla mnie dośćkłopotliwym ćwiczeniem w pracy naukowej.A zresztą, kogo to obchodzi?)Większość czasu spędzam na Manhattanie, naprzeciw żółtego domu, w którym przez wiele latmieszkał E.B.White.On i jego żona Katherine, zdawałoby się uosobienie tego, co na Manhattanienajbardziej kulturalne, wdzięczne i inteligentne, wynieśli się stąd do Maine na kilka lat przedtem,zanim się tu sprowadziłem.(Do Maine! Do Maine? Do Maine, niech mnie szlag trafi!)Szczególną atmosferę Manhattanu streścił mi dopiero pewien cudzoziemiec, z którym na dodateknie miałem wspólnego języka.Był nim wielki powieściopisarz turecki, Yacar Kamal (wygląda jakrozradowany Ernest Hemingway, choć kilkakrotnie był już więzniem sumienia w swoim kraju).Wtedy odwiedził Nowy Jork po raz pierwszy w życiu.Szliśmy razem wzdłuż Broadwayu, mniej więcej od ulicy Sześćdziesiątej do Soho, co chwilazbaczając to na wschód, to na zachód.Pokazałem mu śliczny dom Edny St Vincent Millay.Pokazałemmu Washington Square i powiedziałem:  Henry James! Henry James! (Podobnie jak przedtemwołałem:  Edna St Vincent Millay! Edna St Vincent Millay! ) Do imion własnych tłumacza nietrzeba, ale mało prawdopodobne, żeby Yacar Kamal słyszał przedtem którekolwiek z nich).Nie mam pojęcia, co on w ogóle z tego wszystkiego zrozumiał.Ale gdy wrócił do domu (i po niewiadomo już który raz trafił do kicia) napisał do mnie list, który przełożyła na angielski jegożonatłumaczka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •