[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nieznane stworzenia zawirowały nad i podhelikopterem jak gnane wichrem liście.Kilczer aż podskoczył pod wpływem gwałtowniepodniesionego poziomu adrenaliny, ale Andrews spokojnie ściągnął drążek na siebie i maszynawystrzeliła w górę, unosząc się nad stwory, które zgodnie wykonały płynny skręt i znikły wemgle.- Nigdy nie widziały latających maszyn - rzekł Andrews, przekrzykując huk silników isprowadzając helikopter na poprzedni kurs.nad ledwo widoczną wśród mgieł w dole rzekę.Dorthy odrzuciła jedną odpowiedz i usiłowała znalezć inną.Po chwili było już za pózno.Drzewa gdzieś znikły.Rzeka w dole przemieniła się w siwy warkocz pian, wijący sięwśród wielkich omszałych głazów.Kanion zmienił się w płytki kanał i rozdzielił na kilka odnóg. Pózniej wszystkie one gdzieś się skryły i helikopter przebijał się przez krwawą mgłę nadskalnymi rumowiskami, równie pozbawionymi życia jak powierzchnia Księżyca.A potemwszystko w dole znikło.Maszyna przeleciała nad wielkim urwiskiem, rozciągającym się na prawo i lewo,opadającym stromą ścianą do pagórków u jego podnóża.Dalej teren opadał nieregularnymitarasami, porośniętymi lasem, który stopniowo rzedniał, by zupełnie zniknąć na równinie,pośrodku której rozpościerało się okrągłe oko jeziora.Słońce ledwie wyglądało zza zamglonychszczytów na krawędzi tej wielkiej kaldery, a wszystko, co leżało wewnątrz, spowijał cień ipółmrok.Wszystko, oprócz czegoś, co znajdowało się na środku jeziora.Kiedy helikopter zaczął ponownie nabierać wysokości, Dorthy pochyliła się i zza plecówAndrewsa spojrzała na wielokrotnie rozgałęzioną iglicę, rozświetloną całymi konstelacjamijaskrawych, czerwonych iskier, wyrastającą z ciemnych i nieruchomych wód.- Co to jest?- Twierdza.Teraz rozumiesz, dlaczego tu wróciłem? Przedwczoraj była ciemna i nieoświetlona.- Zwariowane miejsce.- Kilczer też wpatrywał się jak urzeczony, zapominając ozdenerwowaniu.- Znajdujemy się w odległości dwudziestu kilometrów od niej - oznajmił Andrews.- Narazie nie podlecimy bliżej. Dwadzieścia kilometrów.Dorthy w myślach podwoiła, a potem potroiła rozmiaryniecki: iglica musiała być wyższa od Muzeum Rodzaju Ludzkiego w Rio, a u podstaw szersza niżkosmoport w Galveston.To już nie była zwykła budowla, ale niewielka góra.I nagle znikła im zoczu, gdy helikopter skręcił wzdłuż stromizny zbocza, jak ptak unoszący się lekko w locie przedwylądowaniem na gałęzi, a potem wzbił się i osiadł na nagiej płycie skalnej półki.Dorthy ujrzałaprzed sobą nikłe światła dwóch nadmuchiwanych namiotów zwanych nadymiotami.Zanim śmigła zdążyły znieruchomieć, ktoś podbiegł do maszyny i otworzył luk od stronyKilczera.Arkady wygramolił się, a Dorthy wyszła za nim.Człowiek, który otworzył drzwi, zestaroświecką galanterią podał jej dłoń.Dziewczyna zignorowała wyciągnięte ramię i ostrożniezeszła na pokrytą żwirem wulkaniczną skałę.Od krawędzi urwiska dzieliło ją niecałe dziesięćmetrów.A kilka kilometrów dalej sterczał z mgły wierzchołek iglicy. - Jak leci, Luiz? - Zza kabiny wyłonił się uśmiechnięty Andrews.- Doktor Yoshida, tomajor Luiz Ramaro.Odpowiada za tę część spektaklu.- Bardzo mi miło.- Ramaro był mężczyzną tylko trochę wyższym od Dorthy i niewiele odniej starszym, o wyraznie zarysowanym nad paskiem kombinezonu brzuszku.Ukłonił się szybkoi zmierzył ją wzrokiem.Dorthy odpowiedziała mu równie zuchwałym spojrzeniem, nie dając sięzbić z tropu.Okrągła, smagła twarz z zadartym nosem i żywymi, czarnymi oczkamiprzypominającymi rodzynki w cieście.Na lewym policzku blizna jak po pojedynku.Ramaronagle kiwnął głową, jakby potwierdziły się jego przypuszczenia, po czym odwrócił się doAndrewsa, zasypującego go pytaniami o to, jak sobie radzą sondy, czy jest coś nowego i czy nieznaleziono wreszcie jakichś zródeł energii.- Zaczekaj, powoli - odparł Ramaro z uśmiechem.- Daj nam trochę czasu, Andrews.Nie,nie odkryliśmy żadnych zródeł energii.Zwiatła działają chyba na zasadzie luminescencji,uwalniając kwanty wcześniej zmagazynowanej energii, choć warstwy mają grubość zaledwiejednej cząsteczki.Natomiast, dlaczego rozbłysły teraz.? Wciąż nad tym pracujemy.Możejednak skryjemy się przed tym wiatrem.Z pewnością pani zmarzła.Długo tu zostaniecie,Andrews?- Gdybyśmy mieli kontakt radiowy, wcale bym tu nie zajrzał.Lecimy do blizniaków, nadół.Doktor Yoshida zamierza czytać w myślach stadników.Oczywiście, o ile oni w ogóle myślą.Ramaro obrzucił Dorthy bystrym i rozbawionym spojrzeniem.- A więc to pani ma talent - powiedział obojętnie.- Tak przypuszczałem.No cóż,powodzenia, Andrews.Dorthy poczuła ukłucie gniewu, ale nie odezwała się.Dobrze wiedziała, że cokolwiekpowie, w niczym nie zmieni sytuacji, w jakiej się znalazła, ani nastawienia tego człowieka.Najwyrazniej Ramaro był Brazylijczykiem w starym stylu.Blizna po pojedynku świadczyła oarystokratycznym pochodzeniu.Dla takich ludzi kobieta była wyłącznie ozdobą i materiałem dorozrodu - to nastawienie zrodziło się kilka stuleci temu, kiedy większość kobiet i dzieci wymarłapodczas sztucznie wywołanej zarazy w jednej z wojen o dziedzictwo.Wkrótce potem naWiększej Brazylii kobiety zaczęto kupować i sprzedawać, zaciekle je przy tym chroniąc.Celowali w tym arystokraci, którzy wydawali ogromne sumy pieniędzy, by wzbogacić iurozmaicić rodzinne banki genów.Prawa posiadania czegokolwiek i przywileje społecznenadano kobietom na Większej Brazylii mniej niż czterdzieści lat temu, w kilka lat po ustanowieniu Federacji Wspólnego Rozwoju pomiędzy Ziemią i starymi koloniami założonymiprzez Rosję i Stany Zjednoczone.Tacy ludzie jak Ramaro byli tam ostatnimi bastionami starychuprzedzeń.Niewysoki major poprowadził ich do najbliższego nadymiotu przeprowadził przez śluzę.Po wejściu do środka Dorthy ujrzała skąpo oświetlone owalne wnętrze, zatłoczone półkami zaparaturą monitorującą; nad ekranami pochylało się kilku techników, których twarze oświetlałczerwonawy odblask.Ramaro podał Andrewsowi,Kilczerowi i Dorthy po kubku kawy, zprzesadną uprzejmością podsunął dziewczynie fotel na kółkach, a kiedy usiadła, całkowicie jązignorował.Dorthy popijała czarną kawę, spoglądała na najbliższy z wolnych ekranów, któryukazywał twierdzę wznoszącą się nad spokojną fosą i wirujące na licznych wieżyczkachświatełka, podobne do świecących rubinów, a jednocześnie przysłuchiwała się rozmowieAndrew-sa i Ramaro, którzy spierali się o przeznaczenie twierdzy i zastanawiali się, czyjejbudowniczowie jeszcze żyją.Kilczer przechylił się lekko na bok, odstawił nietknięty, parującykubek i pokiwał głową, gdy Andrews wspominał o stadniku, z którym Dorthy zetknęła się wpuszczy, a potem ponownie stwierdził, że na tej planecie wrogowie ulegli degeneracji, a stadnikisą ich barbarzyńskimi potomkami.- A czy twoi przodkowie powrócili do barbarzyństwa, kiedy pięćset lat temu przerwała siękomunikacja pomiędzy Ziemią i Elysium? - Ramaro uśmiechnął się tak, że jego oczy prawieznikły za okrąglutkimi policzkami.-Ja uważam, że nieprzyjaciel się ukrywa - powiedział,zwracając się do obu rozmówców.- Ukrywają się, albo czekają, aż coś zbudzi ich ze snu.Możebudzą się właśnie teraz, a światła są częścią tego procesu.Andrews, chyba przyznasz, że tomożliwe [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •