[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na niebie nie zawsze jest okrągły! Tak, tak& Co robić? Musimy biec pośpiesznie, aby sprzedać choć połowę.Będziemy iść dniem i nocą,zanim nie dotrzemy do ludzi.W drogę!Gnała ich zabobonna jakaś trwoga, bo poznali, że jakieś siły nieznane i tajemnicze,bez przemocy i gwałtu, nie chcą ku pozwolić na spełnienie świętokradztwa.Pot lał się z nichstrumieniami, ranili stopy o ciernie, odparzone mieli ramiona. Znowu jest lżejszy!  wołał Placek. I znowu jest mniejszy!  wołał Jacek, przeplatając słowa łzami. Prędzej,prędzej!Już im brakło sił, ale mieli coraz mniejszy ciężar na ramionach.Minęło znów kilkadni, kiedy bez tchu prawie legli pod drzewem, a Jacek z trwogą zajrzał do płachty. Nieszczęście!  krzyknął. Z księżyca został tylko złoty rogalik! Jeszcze jednakwiele za niego dostaniemy pieniędzy, jeśli dojdziemy do miasta.Nazajutrz gorejącymi oczyma ujrzeli w sinej oddali wieże wielkiego jakiegoś miasta.  Pod wieczór tam będziemy  rzekł Jacek  i może nam się opłaci nasz ciężkitrud. Bogdajby tak było!  odpowiedział Placek, który szedł w tyle. Ale spojrzyjtylko, co to się dzieje z płachtą.Jacek przystanąwszy, szybko się odwrócił. Co się dzieje? Wiatr nią targa& Przekleństwo!  krzyknął Jacek. Zobaczymy, czy w niej jest co jeszcze?Rozgarnął płachtę i oniemiał: płachta była pusta.Pozostało w niej trochę złocistejmgły, którą wiatr w tej chwili ozłocił sobie skrzydła i odleciał uradowany.Chłopcy usiedli na trawie i patrzyli na siebie zdumieni. To są jakieś przerazliwe czary  rzekł Jacek z oczyma pełnymi łez. Po conamęczyliśmy się tak okrutnie? Jak on mógł zniknąć?  pytał Placek sam siebie. Jak on mógł zniknąć? To chyba ta zaklęta płachta temu winna!  krzyknął Jacek, po czym, porwawszyją w wielkim gniewie, podbiegł ku rzeczce, co niedaleko płynęła, i cisnął ją w wodę.Nie słyszał, że woda aż zaszemrała z wielkiej radości.Siedzieli osowiali i zgryzieni: osłabli z nadmiernego zmęczenia, nie mieli do niczegoochoty, nie chciało im się ani jeść, ani pić.Przesiedzieli tak przez cały dzień, wciąż żałośliwiewzdychając, aż do wieczora. On już musiał umrzeć wczoraj  mówił Placek. Ale gdzie się podział? Kto nas tak prześladuje? Mieliśmy skarb w ręku i sczezł namw oczach.Ale gdzie się podział? Boże drogi!  krzyknął nagle Placek. Co ci się stało? Tam! tam!& patrz& ponad wodą&Jacek spojrzał i najwyższe zdumienie odbiło się na jego twarzy. To on!  wrzasnął. Tak, to księżyc.Na liliowym niebie ukazał się cieniutki sierp księżyca.Na jego widok radość wielkazapanowała na ziemi i na niebie: radowały się szemrzące wody, radowały się rozchwianymśpiewaniem drzewa.Chłopcy podnieśli się ciężko, pełni żałości i wstydu.  Strasznie byliśmy głupi!  rzekł głucho Jacek.Placek nic nie odrzekł, booczarowanym spojrzeniem patrzył na księżyc.Znajdowali się na wzgórku, na którym stał słup z cudownym obrazem.W oddaliwidać było, jak wieże miasta pną się ku niebu. Chodzmy!  rzekł Placek.Nagle ciszę wieczoru rozdarł przerazliwy krzyk i straszliwe hałłakowanie.Nie minęłachwila, a chłopcy leżeli związani na ziemi. Zbójcy?  pomyślał Jacek i omdlał z trwogi.A sierp księżyca posuwał się po niebie, jak gdyby kosił lilie zachodu, które padały nacały świat. ROZDZIAA SZESNASTYw którym Jacek i Placek dostają się w ręce straszliwych zbójów,których my wszyscy doskonale znamyChłopcy leżeli związani i zdumionymi oczyma patrzyli, co się działo dookoła.Naleśnej polanie płonęło srogie ognisko, krwawe rzucając blaski na dwanaście postaci, które sięmogą przyśnić.Brody ich długie, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa.Niektórzymieli noże za pasem, inni błyszczące u boku miecze, inni ogromne buławy ściskali w ręku.Patrzyli ponuro w ogień.Obok chłopców, widocznie pilnując ich, stał na straży z dobytymmieczem zbójca, mniej od innych straszny, bez srogiej brody i wąsów, jeszcze młody, bo miałokoło trzydziestu lat.Spozierał on czasem z litością na więzniów, a z nie ukrywaną trwogą nazbójców, którzy musieli mieć jakieś zmartwienie albo też gniew ich opętał, bo czasemzgrzytali zębami albo wywracali białka oczów na znak, że lepiej się do nich nie zbliżać.Wtem jeden z nich wstał i potoczył po innych takim wzrokiem, jakby toczył młyńskikamień.Był to ogromnego wzrostu człowiek, z brodą po pas, a wąs to miał taki, że spadał ażdo ziemi, dlatego też pewnie, aby się nie zaczepiał o korzenie drzew i o krzewy, końce tegowąsa powsadzał sobie za cholewy butów.Spojrzał groznie i zakrzyknął.Głos miał taki, że siędrzewa zachwiały, jakby nagły po nich powiał wiatr.Był to zapewne starszy zbójca, gdyżmiał najokazalszą, krzemieniami nabijaną buławę, a kiedy się podniósł, wszyscy zwróciliwzrok ku niemu. Czy jesteście wszyscy?  zakrzyknął. Jesteśmy wszyscy, kapitanie!  ryknęli oni tak potężnie, że las drgnął, jakbychciał uciec. Policzmy się  wołał herszt. Czy widzicie swojego kapitana, Brodacza? Widzimy wszyscy! Przeto ja jestem, a teraz będę was wywoływać po kolei: Drapichrust! Jestem!  wrzasnął zbójca. Wystąp!Ciężko podniósł się dużego wzrostu zbójca, ospowaty na twarzy, z zezowatymioczyma. Możesz usiąść.Aamignat! Jestem, kapitanie!  Wystąp!Z koła wystąpił chuderlawy człowieczek na krzywych nogach. Dobrze!  rzekł kapitan. Kartofel! Nikt się nie odezwał. Kartofel!  huknął kapitan. Gdzie jest zbójca Kartofel?Obejrzeli się wszyscy krwawym wzrokiem i zbudzili Kartofla, który spał. Jestem!  mruczał Kartofel sennym głosem. Ha! ha!  wrzasnął kapitan [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl