[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A podobne do siebie (choć odmienne) jak dwiesiostry rodzone.Annibal, który cały żył kobietą i rozkoszą, bo wiara żadna niedawała mu przyszłości, a myśl występku nie była hamulcem, szydził z prostotydziewiczej Jana.On już kilka łatwych kochanek przekołysał na kolanach iporzucił bez żalu, Jan jeszcze żył myślą dawnej czystej miłości dzieciństwa.Czarnowłose i czarnookie Włoszki spoglądały na Jana ciekawie, obojętnośćjego, układ dziwny, zdumiewały ich i drażniły.Nieraz czarne oko Angioliny,ostatniej z kochanek Annibala, którą porzucał co miesiąc, i co miesiąc się z niągodził, spoczęło w zrenicy Jana z pytaniem: Nie jestżem dość piękna? Nierazw wesołej igraszce, gorące usta spoczęły długo, zajadle lejąc truciznę żądzy wkrew Jana i mówić się zdając, któż ci da więcej rozkoszy nade mnie? Nierazobjęła go drażniąc Annibala i przytuliła się do niego Angiolina, aż biedny młodyartysta drżał, bladł i na chwilę czuł się obłąkanym, wytrwał jednak długo, długo,wierny wspomnieniom swoim.Lecz wewnątrz niego tlał już ogień, a oczy Angioliny go rozdmuchiwałycodziennie.Mieszkając z Annibalem widywał ją co dzień, pędzili wieczory,noce letnie na rozmowie i śpiewach, był nieraz świadkiem całego dramatucielesnej żądzy, namiętności, nasycenia, obrzydzenia, obojętności, świadkiemtych odpływów i przypływów pasji zwierzęcej, co jak morze zalewa brzegi icofa się od nich ze wstrętem.Miłość duchowa nie zna podobnych, równie gwałtownych zmian iostateczności, ona jest zawsze jedną, dopóki czystą.Cielesna musi miećcharakter cielesny, znikomy, przychodzi potężna, rozkwita jasno i więdnieje iznowu wzrasta i znowu upada.Angiolina, dla której Jan był niepojętą zagadką, może dlatego tak uparcie pokażdej kłótni powracała do Annibala, że chciała nareszcie rozwiązać pytanie: Co to za kamień-człowiek? Dlaczego tak młody a tak zimny? Jestżem takszpetną, tak nieponętną, niepożądaną? czy on tak dziwnie zastygły?Zwierciadło i ludzie nieustannie powtarzali jej, że była bardzo piękną.Angiolinabowiem powszechnie za najcudniejszą Venus całego Rzymu uważana była;nigdy Rubens nie wymarzył takiej wspaniałości ciała w takich kształtachuroczych, takiej karnacji złocistej nigdy nie odmalował Tycjan: dwoje równiejasnych, czarnych oczów nie świeciły może od wieków nad Tybrem.OczyAngioliny, mijając jej inne wdzięki, były może najpotężniejszą jej bronią.Całaciałem będąc; namiętna ale bezmyślna, wyuczyła się jednak Włoszka nadawaćswym oczom wyraz tak dziwny a tak coraz różny, że mówiły więcej niż tysiącesłów, niż najrozkoszniejsza muzyka.Raz, zmrużone, łzą zwilżone, przygasłe, zdały się szeptać: kocham cię, kocham,umieram z miłości.Luby chodz do mnie, chodz do mnie!To znowu jasne ogniste, otwarte, wolały: pragnę, palę się, goreję! Czasem zjakimś biednym marzeniem błąkały się niby nieprzytomne, a pełne wdziękunieskreślonego, jakby patrzały winny świat, i nie widziały ziemi.Czasem zwracały się prosto w niebo, szukając w nim zda się pociechy, ratunkuw nieszczęściu, litości.Czasem pływały w łzie srebrnej, miękkie a gorejące,wyrazem boleści chwytając za serce.Czasem się śmiały bezwstydne, zalotne,płomienne, szyderskie, rzucały wejrzenia ostre jak sztylety, kłuły jak owe długieszpilki, którymi Angiolina upinała włosy.Angiolina mogła mieć lat dwadzieścia kilka, ale wyglądała na podziw świeżo:dziecię ulic mniej bało się czasu, słońca i wzruszeń: na wszystko było jużzahartowane od młodu.Biała jej szyja osobliwszej form doskonałości, niecoozłocona słońcem południa, nie miała tych mdło zielonawych tonów, barwchleba czerstwego, które wielu Włoszkom są właściwe i zdała się zdjęta zobrazu Tycjana, pokrytego złotą długich lat patyną.Piersi trochę wzniosłe ispore jak u Bachantek Rubensa, gładkie były jak marmur i jak marmur chłodne,chlubić się zdawały swymi kształty i mało co ukrywały pod roztwartą zniechcenia suknią.Ręce i nogi tylko dalekie były od idealnej doskonałości, aleuchodziły wszakże i nie raziły bezkształtem.Angiolina stroiła się jak Włoszka wkrasne gdyby cyganka płachty, ulubione dzieciom południa i wschodu, wzłociste świecidełka, bursztyny, korale, łańcuchy; nawet z tym ładnie jej było.Różnymi sposoby Angiolina próbowała Jana, to weselem, to rozpustą, tosmutkiem, to rozpaczą udaną, to drażniąc go wzrokiem, to jątrząc pocałunkiem:nic jednak nie pomagało.Raz wieczorem; a był to wieczór tęskny, cichy, smutny; usiadła mu na kolanach(Annibala nie było); poczęła szeptać jak dziecię pieszczone, czystą udawać iskromną, poczęła potem milcząca policzek gorący przykładać do jego twarzy,obejmować go rękoma za szyję i.zapłakała.Nie wiem co jej te łzy wycisnęło.W szeptach cichych głos Angioliny był tak uroczy i dzwięczny! Jan usłyszał wnim jakby dalekie echo rozmowy z Jagusią, coś podobnego do głosudziewczęcia swojego, i ucałował łzą oblane policzki.Poczuwszy usta jego naswej twarzy, Włoszka chwyciła go nawzajem, zjadając pocałunkami,przyciskając piersią wzdętą i marmurowymi ramiony: ale ten wyskok czułościszalonej zamiast oszalić Jana, rozbił urok co ją otaczał.Wyrwał się i uciekł odniej.Angiolina w gniewie szukała noża, aby go zabić, nie znalazła pod ręką,nadszedł Annibal, nazajutrz rozpoczęła znowu oblężenie.Czemuż człowiek tak słaby? czemu tak dla niego łatwym niepowrotny upadek,którego płacze bezsilnymi łzami? Wkrótce Annibal śmiał się z upokorzonegoJana i zwycięskiej Angioliny, która chodziła w tryumfie jakby jej kto koronę nagłowę włożył.Wenecjanin poznał od razu co ją tak uszczęśliwiło, rozpromieniłoi zrobiło dumną.Pierwszy krok tylko łzami się opłaca, a rzadko pierwszy ostatnim.Jednego wieczora siedzieli na wschodkach używając chłodu, Annibal, Angiolinai Jan.Angiolina brząkała na gitarze śpiewając starą piosnkę w której amor felicegrał wielką rolę, a każda strofa nim się kończyła niezmiennie; twórca canzonyzapewne piosnką chciał nagrodzić co niedostaje życiu.Księżyc nad grodem Cezarów pływał srebrzysty na nieba głębinach, krociamigwiazd usypanych.Maleńkie dzwonki klasztorne brzęczały jak komary woddaleniu, świerszcze śpiewały pieśń swoję po skwarnym dniu letnim cieszącsię nocą chłodniejszą.Angiolina spartą miała głowę na ramieniu Annibala, jednąręką obwinęła go za szyję, drugą ukradkiem podała Janowi, a ten ją trzymał bezmyśli i uczucia, gdzieś daleko goniąc marzeniami, jak prawdziwe dzieciępółnocy, tęskny chmurnego nieba wychowanek, co zawsze ucieka od świata wmgliste krainy marzeń
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tematy
IndexOrlicki Józef Szkice z dziejów stosunków polsko żydowskich 1918 1949
Dowodzenie w operacjach antykryzysowych i połšczonych Józef Władysław Michniak
jozef tischner historia filozofii po goralsku (osloskop)
Cooper Dale Moje taœmy, moje życie(1)
Bocheński, Józef M. Wspolczesne Metody Myslenia
Sobiesiak Józef i Ryszard Jegorow Burzany
[ICI][PL] Krasicki Ignacy Rozmowy zmarlych
Cooper Dale Moje taœmy, moje życie (Autobiografia agenta specjalnego FBI)
Jozef Flawiusz Wojna Zydowska
Gordon Alan Gildia Blaznow 01 Trzynasta noc