[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W dodatku te siniaki pod oczami,zupełnie jakbym z rok nie spał.Okropność.Nie ubierając się jeszcze, sięgnąłem pod łóżko,wydobyłem plastikową torbę, zacząłem wyjmowaćrzeczy, które upchnął w niej Hades.Skórzana kurtka,dżinsy, dwie koszule, domowe gacie, podarte skarpety idwa walonki, z których jeden miał urwaną piętę.Niebogato.Ale przynajmniej nie musiałem łamać głowy,co włożyć, bo kufajka, zimowe portki i czapka rozłaziłysię już w szwach.A poza tym nie pasowały do bieżącegosezonu  byłoby w nich stanowczo za gorąco.Ubrałem się szybko, wepchnąłem byle jak pozostałerzeczy do torby, zwiniętą kufajkę wsadziłem pod pachę iopuściłem pokój.Zmiana Marata skończyła się już, na jego miejscusiedział brat Timura, Rustam, którego znałem raczejsłabo.Ten z kolei od magazynu samochodowego wolałrozsypujący się zbiorek anegdot. Który pokój?  Otworzył brulion. Trzy  rzuciłemklucz na stół.Bez słowa popchnął ku mnie zeszyt, palcem pokazał sumę.Także nie odzywając się, odliczyłem pieniądze,położyłem na biurku.Właśnie pozbyłem się połowygotówki.Aupiskóry, niech to szlag. Przyjdz jeszcze kiedy. Rustam zamknął brulion,znów wziął do ręki postrzępioną książeczkę. Nie omieszkam  uśmiechnąłem się, wskazałem nazegar ścienny. Dobrze chodzi? Jak do tej pory nikt nie narzekał. Brat Timuraudzielił odpowiedzi, nie odrywając się od czytania.No, jeśli nikt nigdy nie narzekał, mieliśmy wpół dodwunastej.Najwyższa pora udać się na spotkanie z Janem.Zanim dojdę do Placu Poległych, jak raz wybije południe.Ledwie wyszedłem na ulicę, pozbyłem się starejodzieży  wrzuciłem torbę i kufajkę do okopconego,śmierdzącego spalenizną pojemnika na śmieci.Naprzeciwko łazni, ustawieni wzdłuż wyrysowanej naziemi linii, chłopcy rzucali kijami do pogniecionej puszkipo konserwach.Między celem a linią byłoprzeprowadzonych jeszcze pięć oznaczeń.Wszystko jasne grali w popularną puszkę.Za rogiem zawarczał motor, chłopcy uciekli na poboczeprzed nadjeżdżającym łazikiem.Ze zdziwienia omalzapomniałem odskoczyć przed pryskającym spod kółbłotem.Samochód zmiażdżył puszkę, co wydobyło zgardeł dzieciarni wrzask dezaprobaty, a jakiś krewkimłodzian cisnął za terenówką kamieniem.Wprawdzie nietrafił, ale maszyna zatrzymała się, a malcy rzucili się doucieczki.Siedzący z tyłu drużynnik otworzył drzwi i pogroził im pięścią.A to heca! Skąd w Forcie pojazd benzynowy? CzyżbyMiasto zaczęło przysyłać pomoc humanitarną w postacipaliwa? Ale dlaczego? Dawniej nie chcieli sprzedawaćbenzyny nawet za spore pieniądze.Bredzili wciąż ozapasach strategicznych i różnych takich.Trzeba będziewypytać Jana Karłowicza.Wciąż jeszcze mocno zdziwiony wyszedłem naCzerwony Prospekt, a tam od razu wlazłem w końskiegówno.Cóż, jak widać czworonożni spożywcy owsanigdzie się jeszcze nie zapodziali.Słońce przygrzewało już porządnie, ale chłodny wiatr iciągnące od ziemi zimno nie pozwalały zapomnieć, że totylko marny erzac lata  mały odpoczynek międzybeznadziejnie długimi i jeszcze beznadziejniej zimnymimiesiącami jesienno-zimowo-wczesnowiosennej pory.Przy czym chłód mi specjalnie nie przeszkadzał.Zprzyjemnym zdziwieniem stwierdziłem, że zimnepowiewy nie przenikają mnie do kości.Cośnadzwyczajnego, nie mogłem tylko odgadnąć, czy to efektzimnej febry, czy też uboczny skutek leczenia przezczarownika.Na Plac Poległych dotarłem w sam czas: zegar,umieszczony w fasadzie górującego nad placem budynku,dopiero skończył wybijać dwunastą.Oczywiście, jeśli tenochrypły dzwięk można było nazwać biciem  czasomierzwstawili wcale nie tak dawno, ale kurantami nikt sięspecjalnie nie przejmował.Ominąwszy pomnik, podszedłem do magazynu Jana Karłowicza, zastukałem.Przez maleńkie okienko wyjrzał strażnik, uważnie mnieobejrzał, zatrzasnął klapkę, a chwilę pózniej otworzyłdrzwi.Wystrojony w długi płaszcz, prawie zamiatając połamideski podłogi, ze skórzaną czapką w ręku Jan Karłowiczchodził między rzędami zastawionych pudłami półek. Kontrola  wyjaśnił, prowadząc mnie do pokoikuoddzielonego od głównego pomieszczenia cienką ściankąz desek. Przynieś nam, Siemionycz, z łaski swojej,herbaty i jakichś ciastek.Siemionycz wyszedł, zostawiając drzwi otwarte, a Janzwalił się na przysuniętą do ściany sfatygowaną kanapę.Rozejrzałem się, wyciągnąłem spod stołu pomalowany nażółto taboret, usiadłem. Dziękuję  powiedział nagle kupiec. Nie ma za co [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •