[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nigdy jeszcze nie było awarii.Przynajmniej Iglesiasowi nicna ten temat nie było wiadomo.Położył się na ulubionej kanapie.Spać nie potrafił, ale lubiłtak leżeć, wpatrzony w sufit, i nie myśleć za wiele.Mimocho-dem zerknął na klosz nocnej lampki stojącej na stoliku i zastygłz zapartym tchem.Tej lampki nie powinno tu być.Zawsze staław sypialni.Owszem, niedawno myślał o tym, żeby ją przesta-wić, tutaj wieczorami byłaby bardziej potrzebna, ale nigdy tegonie zrobił.Jeszcze nie wierzył, dopóki nie sprawdził kalendarza.Byłpiątek.Mario wchodził do trumny w niedziele.Wyłącznie wniedziele.Ponieważ na wykonanie pełnej archiwizacji Siećpotrzebuje około czterdziestu minut, również tego samego dniaz niej wychodził.Natomiast dzisiaj był piątek.Nie niedziela, jakw dodatku doskonale pamiętał.Jak mógłby przysiąc.Pamiętał nieprawdę. Oznaczać to mogło tylko jedno: trumna zadziałała transmisjądosieciową.Poczuł się nieswojo.Subiektywne cofnięcie czasowe niestanowiło problemu - natomiast była nim świadomość własnejśmierci.Bo musiał umrzeć, skoro Sieć skorzystała z trumny iodtworzyła zarchiwizowane tam miliardy megabajtów.Od-tworzyła Mario Iglesiasa.Kopię sprzed pięciu dni.- Jak umarłem?Dowiedział się tego.Własną śmierć obejrzał w Przeglądarce.Nie opuścił ani minuty, chłonął obraz za obrazem, i gdy dokońca zapisu pozostał kwadrans, a tamten Iglesias wciąż tkwiłprzy kolejnej filiżance kawy, wpatrzony w kościelne schody,zaczął wątpić, czy dowie się czegokolwiek.Ale widok pewnejmłodej damy z wypchaną torebką na ramieniu, wychodzącej naspotkanie chłopca w wieku lat pięciu, wyjaśnił mu wszystko.- Nie ruszaj się!Gniew w oczach dziewczyny.Otwarta torebka i metalicznybłysk na jej dnie.Niemal czuł własny język, na próżno szorującypo wyrastających nagle kłach.Nie sposób uchylić się przedsrebrną kulą.'''- Potrzebujesz pomocy?Ksiądz był ubrany w czarną sutannę, tak długą, że w doleledwie wystawały błyszczące czubki starannie wypastowanychbutów.Wyłonił się z bocznej nawy niczym duch, zapewneobserwował Maria już wcześniej, lecz ten nie zauważył tego,zaaferowany ponowną nieudaną próbą sforsowania drzwikościoła.Nosił w sobie cień nadziei, że tamto wspomnienie byłoniewiarygodnym przekłamaniem.A może absurdalnie łudziłsię, że wszystko dotyczyło poprzedniego Iglesiasa.Nigdy niesłyszał, żeby ktokolwiek miał problemy z dotarciem w jakie-kolwiek miejsce świata Sieci. - Potrzebujesz pomocy, synu?- Tak - odparł szczerze.- Nie mogę tu wejść.- Ależ możesz.Wystarczy przekroczyć próg.Ksiądz nie zachowywał się protekcjonalnie; nie uśmiechałsię, co spodobało się Iglesiasowi.- To dla mnie zbyt trudne - wyznał.Słowa zabrzmiałydwuznacznie, człowiek w sutannie zapewne nie wziął ichdosłownie i świadomość tego wywołała u Maria zakłopotanie.Ksiądz wyciągnął rękę, z wyraznym zamiarem pochwyceniadłoni Maria, ale on się odsunął.Zrobił to odruchowo, bezwyraznego powodu.Kapłan zamrugał w zakłopotaniu, lecz niewyglądał na dotkniętego odrzuceniem pomocy.- Kiedy ostatnio byłeś w kościele? - zapytał, z łatwościąpokonując próg, który dla Iglesiasa był takim problemem.- Tutaj nigdy.W tamtym życiu owszem.Kiedyś.W dzie-ciństwie.- Odsunąłeś się, gdy chciałem cię dotknąć.Boisz się mnie?Mario wzruszył ramionami.- Proszę! - podał księdzu rękę.Ten uścisnął ją, z miną jakbyudało mu się dokonać czegoś nadzwyczajnego.Jest trochę nawiedzony, pomyślał Iglesias.Zresztą nie mogłobyć inaczej.- W takim razie chodzmy - rzekł ksiądz.- Chodzmy - powtórzył Mario.Nieoczekiwanie dla samegosiebie zaczął wierzyć, że teraz się uda.Już przy drugim kroku wiedział, że nic z tego nie będzie.Ksiądz dowiedział się niemal w tym samym momencie i pewniedopiero wówczas zrozumiał, że nie duchowe rozterki miał namyśli ten dziwny mężczyzna, mówiąc, iż wejście do kościołajest dla niego zbyt trudne.Z krzykiem puścił dłoń Iglesiasa.Drugą ręką złapał się za nadgarstek.Zdezorientowany Iglesias zprzerażeniem obserwował, jak dłoń, która ściskała go przedsekundą, robi się najpierw czerwona, a potem czernieje niczymrzucona w żar kartka papieru. Duchowny wskoczył do kościoła, swojego azylu.Odbijającesię od wysokich ścian echo potęgowało jego krzyk.- Jezu Chryste!Oszalały z bólu miotał się po kościelnym przedsionku, bywreszcie, tknięty jakimś boskim przeczuciem, podbiec dochrzcielnicy.Rozpaczliwym gestem zanurzył w niej ręce.Zwięcona woda chlusnęła na boki, mocząc sutannę.Czy ża-łował w tej chwili swojej decyzji sprzed lat, gdy wybrałwieczność w tej stworzonej przez ludzi krainie zamiast trafić doboskiego raju, w który niezłomnie wierzył?Kościół musi być z człowiekiem wszędzie.Taka jest jego mi-sja?A teraz stał - wsparty o chrzcielnicę - i cierpiał, jak nie zda-rzyło się mu od dawna, może nawet nigdy.Jakby nagle samopiekło upomniało się o ten kawałek edenu.Niespodziewanie ból minął.Ksiądz z niedowierzaniem wyjąłręce z wody.Ich jednakowa biel zdumiała go, ale na pobladłymobliczu pojawiła się ulga.Przyłożył dłoń do policzka, nie mogącuwierzyć, że jest zupełnie zwyczajna.%7łe nic się nie stało.- Kim jesteś? - krzyknął w stronę nieznajomego.Cóż miał mu odrzec Mario Iglesias? Przez chwilę patrzył wtwarz mężczyzny, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią, apotem powoli zszedł po schodach.Na krótką chwilę jego wzrokzatrzymał się na powietrznym zawirowaniu, na drgającychmolekułach nad dwoma środkowymi stopniami.Wiecznewspomnienie zagłady software'u.W pewnym sensie mógł traktować to miejsce jak własnygrobowiec.Przeszedł przez nie i nie poczuł nic.Zupełnie nic.'''Znowu tu był.Minęło wiele dni, a on wciąż wracał.Kłaniałsię księdzu, gdy udało mu się go spotkać, a ten niezmiennie przyśpieszał kroku, w ukrywanym popłochu dopadając wrótkościoła.Iglesias dostrzegał potem w uchylonych drzwiachblady zarys twarzy i parę obserwujących go oczu.Ten rodzaj bojazliwego zainteresowania w jakiś sposób muschlebiał.Przynajmniej miał jakąś rozrywkę, wyczekującgodzinami, już nie w kawiarence, lecz na placu, wśród gołębi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •