[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pozostałe rekiny towarzyszyły nam dłużej, na różnych głębo-kościach; niektóre mogłem zobaczyć w całej okazałości, gdyż znajdowały się nawyciągnięcie ręki, tuż pod powierzchnią wody.Były też inne ryby, małe i duże,najrozmaitszych barw i kształtów.Mógłbym się im przyjrzeć bliżej, gdyby mojejuwagi nie przykuło coś innego: oto pojawiła się Oranż.Odwróciła się i opuściła ramię na brezent w dokładnie takim geście, jakim my,ludzie, oparlibyśmy rękę na oparciu sąsiedniego krzesła, czyli w geście wyraża-jącym całkowite odprężenie.Ale Oranż nie była bynajmniej rozluzniona.Z głę-boko zasmuconą i ponurą miną zaczęła się rozglądać, z wolna obracając głowę tow jedną, to w drugą stronę.W jednej chwili podobieństwo małpy do człowiekastraciło cały zabawowy charakter.Oranż urodziła w zoo dwójkę młodych  dziśkrzepkich samców w wieku pięciu i ośmiu lat  które były jej, i naszą, dumą.Toniewątpliwie o nich myślała, przeszukując wzrokiem bezmiar wód i bezwiednienaśladując to, co ja robiłem przez ostatnie trzydzieści sześć godzin.Zauważyłamnie, ale wyraz jej oblicza się nie zmienił.Byłem dla niej jeszcze jednym zwie-rzęciem, które wszystko straciło i czekało na nieuchronną śmierć.Zwiadomośćtego stanu rzeczy legła mi kamieniem na sercu.100 I wtedy, parsknąwszy tylko raz, żeby dać sygnał ostrzegawczy, hiena wpadław amok.Nie ruszała się ze swego ciasnego kąta przez cały dzień.Teraz opar-ła przednie łapy na boku zebry, wyciągnęła szyję i schwyciła zębami fałd skóry.Pociągnęła brutalnie i wielki płat zszedł z brzucha jak papier z odwijanej pacz-ki z prezentem, w jednym płynnym ruchu, tyle że bezszelestnie i z większymoporem.Krew buchnęła natychmiast jak rzeka.Zebra ocknęła się; szczekając,chrapiąc i kwicząc, próbowała się bronić.Zaparła się przednimi nogami o burtęi wykręciła głowę, żeby ugryzć hienę, ale bestia pozostawała poza jej zasięgiem.Zebra wierzgnęła zdrową tylną nogą, co niestety nie dało żadnego efektu.Terazzrozumiałem, skąd brały się dziwne nocne hałasy: to zebra stukała kopytem o nad-burcie.Jej wysiłki, żeby się obronić, pobudzały tylko hienę, która wpadła w istnyszał, warcząc i kąsając w zapamiętaniu.W boku zebry ziała wielka jama.Hiena,nieusatysfakcjonowana tym, co mogła dosięgnąć, stojąc za pożeranym zwierzę-ciem, wspięła się na jego zad.Zaczęła wyciągać zwoje jelit i inne organy we-wnętrzne.Nie było w tym jej działaniu żadnej metody.Tu szarpnęła zębami, tamcoś połknęła, najwyrazniej oszołomiona obfitością jadła.Po zeżarciu połowy wą-troby zaczęła szarpać białawy, podobny do balonu żołądek.Ale był on zbyt ciężki,a ponieważ zad ofiary znajdował się wyżej niż brzuch, a krew była śliska, hienazaczęła się zsuwać łbem naprzód do wielkiej jamy w brzuchu zebry i wreszciewpadła tam po sam kark, razem z przednimi łapami.Wydobyła się z wysiłkiem,tylko po to, by natychmiast ześliznąć się z powrotem.W końcu pozostała w tejpozycji, do połowy zanurzona w brzuchu, i pożerała zebrę żywcem od środka.Ofiara stawiała opór ze słabnącą energią.Krew zaczęła płynąć jej z nozdrzy.Kilka razy uniosła głowę, jakby błagała o pomoc niebiosa.Obraz ten wyrażałw sposób doskonały całą ohydę tego, co się działo.Oranż nie patrzyła na to wszystko obojętnie.Stanęła na swojej ławce i wy-prostowała się tak, że widziałem ją w całej okazałości.Ze swymi absurdalniekrótkimi nogami i masywnym torsem wyglądała jak lodówka na przekrzywio-nych kółkach.Ale dzięki swym rozłożonym potężnym ramionom prezentowałasię mimo to imponująco.Ich rozpiętość była większa niż wzrost małpy  jednaręka wisiała nad wodą, druga sięgała niemal przeciwległej burty.Oranż ściągnęławargi, obnażając potężne kły, i wydała z siebie ryk.Był to ryk głęboki, potężnyi gniewny, zdumiewający u zwierzęcia, które zwykle jest ciche jak żyrafa.Hie-na przestraszyła się tego wybuchu tak samo jak ja.Skuliła się i cofnęła o krok.Jej przerażenie nie trwało jednak długo.Utkwiła wzrok w małpie i sierść zje-żyła jej się na grzbiecie, a ogon uniósł się pionowo do góry.Wspięła się znówna konającą zebrę i stamtąd, z krwią skapującą z pyska, odpowiedziała na rykmałpy podobnym rykiem, tyle że w wyższej tonacji.Zwierzęta dzieliła odległośćtrzech stóp; stały naprzeciw siebie z szeroko rozwartymi paszczami, mierząc sięwzrokiem.Wkładały w te ryki całą swą energię, aż drżały z wysiłku.Nawet zeswego miejsca mogłem zajrzeć hienie głęboko do gardła.Powietrze, w którym101 przed chwilą niosły się nad oceanem poświsty i poszumy, ta naturalna muzykamorza, którą w pomyślniejszych okolicznościach nazwałbym kojącą  wypełni-ło się nagle całkowicie tymi mrożącymi krew w żyłach rykami.Przypominało topotworny zgiełk bitewny z ogłuszającym hukiem wystrzałów i dudniącymi eks-plozjami bomb.Ryk hieny brzmiał w wyższych rejestrach, bas małpy w niższych,a gdzieś pośrodku sytuował się skowyt bezradnej zebry.Moje uszy były wypełnio-ne bez reszty; nie mogłyby w tej chwili zarejestrować ani jednego dodatkowegodzwięku.Ogarnął mnie niepohamowany dygot.Byłem pewien, że hiena szykuje się doskoku na Oranż.Nie wyobrażałem sobie, żeby mogło być jeszcze gorzej, a jednak okazało się,że owszem, może.Zebra wypluła z charkotem trochę krwi za burtę.W chwilępózniej dało się słyszeć głośne uderzenie w dno łodzi, po którym nastąpiło ko-lejne.Woda wokół nas zaroiła się od rekinów.Szukały zródła krwi, żeru, którybył gdzieś blisko.Nad wodą błyskały ich płetwy ogonowe, śmigały łby.Trwałobombardowanie szalupy.Nie obawiałem się, że się wywrócimy, ale raczej tego,że rekiny przebiją metalowy kadłub i zatopią łódz.Przy każdym kolejnym uderzeniu zwierzęta podskakiwały zaniepokojone, niena tyle jednak, żeby przerywać swe główne zajęcie, czyli wzajemne straszenie siępotwornym rykiem.Byłem pewien, że ten pojedynek zakończy się bezpośredniąkonfrontacją fizyczną.Tymczasem po kilku minutach ryki skończyły się raptow-nie i Oranż, pohukując i mlaskając, odwróciła się plecami do hieny, ta zaś spuściłałeb i wycofała się za zmasakrowane ciało zebry.Rekiny, nie mogąc znalezć spo-dziewanego łupu, przestały w końcu taranować łódz i odpłynęły.Zapadła cisza.W powietrzu unosił się wstrętny, ostry odór, ordynarna mieszanka zapachuzgnilizny i ekskrementów.Wszystko dookoła pokrywała ciemnoczerwona skoru-pa zakrzepłej krwi.Krążyła nad nią samotna mucha, której brzęk skojarzył mi sięz dzwonkiem alarmowym ostrzegającym przed obłędem.%7ładen okręt nie pojawiłsię na widnokręgu, a dzień się kończył.Kiedy słońce schowało się za horyzon-tem, razem z dniem umarła zebra, a także cała moja rodzina.Wraz z tym drugimzmierzchem zwątpienie ustąpiło bólowi i żałobie.Moi bliscy nie żyli  nie dałosię temu dłużej zaprzeczać.Jak straszną rzeczą jest potwierdzenie tego w swymsercu! Stracić brata to stracić kogoś, z kim można dzielić doświadczenia dojrze-wania i starzenia się, kogoś, dzięki komu zyskuje się bratową, bratanice i bratan-ków, istoty, które zaludniają drzewo życia człowieka, tworzą jego nowe gałęzie.Stracić ojca to stracić kogoś, kogo rady i pomocy szukasz, kto jest twą podporą,tak jak pień jest podporą dla konarów.Stracić matkę to po prostu stracić słońce,które świeciło nad twoją głową.To zupełnie tak, jakby straciło się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •  

     

    p include("s/6.php") ?>