[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To wie pan co? To ja pana do nas zapraszam.- Chłopcze drogi.Wigilia, mówisz, dzisiaj, wigilia.Dziękuję ci, ale to kłopot taki.Wigilia.I znowu spory kawałek drogi za nimi.Konie szły dziarsko, nawet się jeszcze niespociły.Wańka na pierwszych saniach coś tam sobie podśpiewywał.Staszek myślał o swoim,a w pewnym momencie przyszło mu nawet do głowy, żeby spróbować wypatrzeć pierwszejgwiazdki, tej wigilijnej właśnie.Spojrzał w niebo.Nie, chyba nie da się żadnej gwiazdkiwypatrzeć.Z minuty na minutę nad tajgę napłynęły nisko kłębiące się, brzemienne śniegiemchmury, śmignęły pierwsze zwiastuny wichury.Drzemiąca dotąd w dostojnej ciszy tajganajpierw z cicha zaszemrała, zaszumiała, by wraz z coraz silniejszymi podmuchami wiatruwzburzyć się, zahuczeć groznie i ponuro.Na gęstą śnieżycę nie trzeba było długo czekać.Zapadła nieprzenikniona ciemność.Znieżna, mrozna pod wieczór wichura zapierała dech,ślepiła konie i ludzi.Nieprzetartą drogę śnieżnymi zaspami zanosi.A przeczekać śnieżycy niema jak i gdzie.Rada w radę zdecydowali, że choć nawet krok po kroku, będą się doBorowinki przedzierać.Ile im tej drogi zostało, kilkanaście, kilka kilometrów? Nie pobłądzą,bo droga przez tajgę jest tylko jedna; konie stajnię czują i nawet w ciemnościach z niej niezboczą.Wańka dyrygował:- Pójdę pierwszy.Białkę za uzdę poprowadzę.Ty idz na końcu i na wszystkopozostałe uważaj.Z początku, kiedy śnieżyca się zerwała, Nowak rwał się do pomocy, ofiarował sięnawet konia pod uzdę poprowadzić.Ale po paru krokach przykucnął w kopnym śniegu.Terazsiedział na saniach wciśnięty zawietrznie między bele sprasowanego makuchu, z głowąopatulony w psią szubę, zasypany śniegiem.Ale się zagrzebał, pewnie ciepła tam sobienachuchał.Staszek nachylił się, żeby coś tam przy ładunku poprawić i mimo wycia wichuryusłyszał jakby pojękiwanie.Potrząsnął inżyniera za ramię.Ten uchylił kożucha. - Stało się coś?- Nie, nic mi nie jest.%7łołądek trochę pobolewa, ale miałem już tak.Nie martw się,zaraz mi przejdzie.- A nie zimno panu, bo mróz krzepnie?- W porządku.Da się wytrzymać.Daleko jeszcze?- Niedaleko, niedługo dojedziemy.Konie przystanęły, muszę lecieć, zobaczyć.I rzeczywiście.Jadący na przedzie Wańka musiał przystanąć przed zwalonymwichurą, zagradzającym drogę suchowiejem wiekowej sosny.Przeszkoda nie do pokonania.Dreptali w śniegu po pas, szukali objazdu, a do tego śnieżyca coraz gęstsza.- Nie da rady objechać, tajga na poboczu i śnieg za głęboki, całkiem ugrzęzniemy.Aniech to!- No to co robimy? Musimy tę zawalidrogę usunąć.- Ty wiesz, ile przy tym roboty? Gruba jak słonisko.Dobrze, że nam się na łeb niezwaliła.Nie ma wyjścia, wyciągamy piłę i do roboty.Piła, siekiera, mocny sznur, zapałki - bez tego nikt z Sybiraków, zimą czy latem, dotajgi nie wyruszy.Jak długo zajęło chłopakom usuwanie tego zatoru? Można się domyślać, booni czasu nie liczyli.Nie wystarczyło obrąbać rozłożyste gałęzie i w paru miejscach grubąsosnę przepiłować, należało jeszcze to z drogi odwalić.Nareszcie! Umordowani, spoceni, ale i zadowoleni, że sobie poradzili, pozbieralisiekiery, piłę, otrzepali porzucone w trakcie roboty kufajki i przysiedli na klocu.- Ale nam się przydarzyło.- Jak na złość niedaleko domu.Czekają tam pewnie, Astafiew się denerwuje.- %7łeby tylko Astafiew.- Staszkowi mignęła w myśli Bronia, mały Tadek, wigilia i.inżynier Nowak.Wańce chyba też.- Sprawdzmy zaprzęgi i jazda! I co z tym twoim dochodiagą zobacz.Nawet dupy nieruszył, żeby nam pomóc.- Moim, moim.Słaby jest, brzuch go rozbolał, mówił.Staszek szedł od sań do sań i sprawdzał wszystkie po kolei.Oszronione, oblepione śniegiem konie na widok woznicy cicho rżały, parskały;zastane i zmarznięte, rwały się do drogi.Poklepał Sierka po szyi, otarł mu sople z brody. Ruszamy zaraz, ruszamy, niedługo w stajni owsa sobie pochrupiesz.Bo rzeczywiście doBorowinki już całkiem niedaleko.Byle tylko wdrapać się szczęśliwie ostrą stromizną naNiedzwiedzią Górę, a stamtąd susem w dół, po lodzie przez rzekę, i już Borowinka.Tylko jakja się teraz po nocy z tym Nowakiem z Borowinki na Wołczy Chutor dostanę? - myślał.Może Astafiew świeżego konia odżałuje?Nowak siedział na swoim miejscu szczelnie opatulony z głową, grubo przyprószonyśniegiem.Staszek z lekka odchylił kożucha, buchnęło smrodliwym ciepełkiem.Wyławichura, zacinała śniegiem.Ciemno.Przeszło mu, zdrzemnął się pewnie w tym ciepełku, niebędę go budził, postanowił.Wrócił do koni, z trudem wdrapujących się na stromiznę.Ale zeszczytu już tylko w dół.Normalnie trzeba iglaki ciąć, gałęzie pod płozy na hamowanierzucać, lecz dzisiaj, przy takiej śnieżycy, świeżo nawiane zaspy zjazd hamują.Wichura niewichura, Wańka drze się na cały głos, wyśpiewuje.I na Tichom Okieanie swój zakończylipochod! Staszkowi też chce się wrzeszczeć, podskakiwać z radości, bo widzi w doliniemdławe, płochliwie migające światełko.Borowinka!Z fasonem podjeżdżają pod kantor, bo tylko tutaj się świeci.Szczekają psy.Z kantoruwychodzi Astafiew, przyświecając sobie wysoko uniesioną naftową latarnią.- No, nareszcie! Mołodcy riebiata! Bo prawdę mówiąc, jak ta wichura zakręciła.Nojak tam, wszystko w porządku?- Porządeczek - zuchowato chwali się Wańka.- A jak tam Kluszkin się spisał? Wszystko załatwił?- Wszystko.A jeszcze na dodatek parę worków wapna i mechanika wam przysłał.- Wapno, rozumiem.Ale jaki tam znów mechanik?- Kluszkin mówił, żeście go kiedyś o mechanika prosili.Podobno nie byle jakimechanik, bo inżynier nawet, w Polsce się wyuczył.- W Polsce?- No bo to Polak, tak jak Staszek.- To gdzie jest ten cały wasz mechanik?- Chyba się jeszcze z sań nie wygramolił.Na ostatnich saniach siedzi.Staszek, dawajtego swojego pana tutaj.Brygadier nie wytrzymał i podszedł do sań razem z chłopakami.Staszek trąciłNowaka w ramię.Co jest z nim, śpi czy wstać nie może?- Panie inżynierze, jesteśmy na miejscu.Panie inżynierze.Bez ruchu i bez odzewu.Staszek odchylił oszronioną szubę.Astafiew poświeciłlatarnią.Cofnęli się gwałtowanie, bo oto patrzyły na nich wyłupiaste, szeroko otwarte,martwe oczy.Astafiew długo milczał.Parę razy pochylał się nad trupem inżyniera, oświetlałgo z bliska latarnią, chwytał za puls, dotykał twarzy, jakby bez reszty chciał się upewnić, czynie żyje.- No tak, to już z nim koniec.Zamarzł. Tylko tyle z siebie wydusił.Spróbował jeszcze przykryć mu powieki.Nie dało rady.Zpodręcznego magazynku przyniósł stary brezent, żeby zwłoki na noc przed pochówkiemowinąć.- To jak on się nazywał?- Mówił, że Nowak - podpowiedział Staszek.- Ale na pewno nie wiem.- Dobra, tu Kluszkin pewnie w tej bumażce pisze.Nu i Kluszkin! Kluszkin, słowa niepowiesz, to ci dopiero mechanika mi przysłał, taki kłopot mi na łeb zwalił.Astafiew zamknął magazynek z trupem na klucz i zarządził:- A teraz, chłopcy, co się stało, to już się nie odstanie.Konie do stajni, obroku imnałożyć, a sami marsz do domu i spać.Nu i Kluszkin, nu i Kluszkin, ale mnie urządził [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •