[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak więc ranek ów od tej chwili mijał już w spokoju i ciszy.Mało bowiemrozmawiano - a śmiano się jeszcze mniej.Nie oznacza to wcale, że pożegnania łzawe były ismutne.Wiadomo nam wprawdzie, że kilka osób nie potrafiło opanować łez, ale niebędziemy wymieniać tu imion.Ich żal i ich smutek należał do nich.Nie będziemy go imodbierać ani tym bardziej publicznie ogłaszać.Dziwić się zaś już na pewno nam nie wolno.Zarówno żegnający, jak i żegnani, wiedzieli doskonale, że wszystko jest możliwe - a więctakże i to, że widzą się tego ranka po raz ostatni.Możliwość tę ujęto nawet przepisem: każdyze zwiadowców miał obowiązek pozostawić u siebie w domu dokładne zlecenia tyczące sięjego rodzinnych i zawodowych spraw - na wypadek, gdyby.Każdy oczywiście czynił to na osobności - ogromna zaś większość zastrzegła, żezlecenia te mogą być odczytane wyłącznie w wypadku ostatecznym.Natomiast w raziepowrotu archiwariusz  Ziemi ma je zniszczyć.W tym stanie rzeczy my również niepowtórzymy tutaj owych zleceń.Ani tego, co podyktował akustycznemu notatnikowi Ion, anizapisów Lii, Bena czy Rojów.Trzeba jednak - właśnie w związku z Rojami - wspomnieć, żedla nikogo na  Ziemi ów ranek nie był tak trudny, jak dla Czandry Roj.Ona bowiemoddawała na wyprawę zwiadu wszystkich swoich: męża, córkę i syna.Kiedy okazało się, że Czandra musi pozostać w załodze stałej, przyjęła ten rozkaz bezcienia protestu.Więcej: kiedy Mike poufnie spytał ją, czy wobec tego faktu nie zatrzymać na Ziemi przynajmniej jednego z dzieci, uśmiechnęła się czarująco i stwierdziła, że nie manajmniejszego zamiaru krzywdzić kogokolwiek ze swych bliskich.A potem - przez cały tenczas - zachowywała wspaniałą formę.Była wesoła, była dowcipna, była swobodna.Udała sięjej nawet rzecz najtrudniejsza: była przez ten czas taka, jak zawsze.Ale potem przyszedł ranek pierwszego grudnia.I być może właśnie dlatego, że wciągu ostatnich tygodni zachowywała się tak wspaniale, tego dnia zabrakło jej sił.Przygasła,umilkła, w końcu poprosiła Helenę o pomoc.W ten sposób ów ranek Soggowie i RojoweSpędzili wspólnie, w Wielkim Parku na niewielkiej polance.Trochę milczano, trochęrozmawiano - a w końcu Ion wpadł na piękny pomysł.Posłał Robika do biblioteki po słynnypamiętnik pierwszego z astronautów wczesnej epoki kosmicznej - tego właśnie, którypierwszy wylądował na Marsie, na innej niż Ziemia słonecznej planecie.Robik wrócił z biblioteki po trzech minutach, a potem blisko godzinę wszyscy słuchali owych naiwnych,staroświeckich i pięknie prostych zdań o Pierwszej Wyprawie.Czytała Czandra.Słuchali jej w skupieniu, bez słów i uśmiechów.Ale z owego tekstuszły ku nim spokój i nadzieja.I to było najważniejsze - przede wszystkim dla Czandry.Dlatego też, kiedy trzeba już było kończyć, podziękowała Ionowi za ów pomysł.Podziękowała zwyczajnie, jak za miłą rozrywkę.Oboje jednak wiedzieli, że chodziło im osprawy o wiele ważniejsze i Większe.O jedenastej dwadzieścia załogi zwiadu znalazły się na swych stanowiskach - każdaprzy właściwej bramie wyjściowej lądowiska.Zwiadowcy wdziali już ochronne, srebrnekombinezony - jako że kosmoloty miały w niezwykle krótkim czasie osiągnąć czwartystopień nadszybkości - kuliste hełmy trzymali jeszcze w dłoniach.Wprawdzie przeciwciśnieniowe kabiny kosmolotów zapewniały pełne bezpieczeństwoprzy najstraszliwszych nawet przyśpieszeniach, przepisy ruchu kosmicznego nakazywałyjednak używanie w takich wypadkach kombinezonów ochronnych.Tam zaś gdzie znalazł sięNazim Sumero, od przepisów ruchu nie było odwołania.Dlatego nawet piątka RO, zRobikiem na czele, również przybrała kombinezony, choć w ich wypadku nie miało to jużwłaściwie żadnego sensu.Tym razem wśród zebranych zabrakło Mika Antonowa.Mike objąłjuż bowiem dyżur na Głównej Stacji Kontroli Lotów.W imieniu więc załogi wypowiedziałakilka pożegnalnych słów Dolores Li.- Moi drodzy - zaczęła z nieśmiałym uśmiechem.- Pożegnanie nasze nie będzie zbyturoczyste.Ale mimo wszystko na jakiś czas musimy się rozstać.Dobre wychowanie nakazujewięc, żeby ktoś wam rzekł  do widzenia.Ja osobiście wolałabym, żeby to właśnie mniepowiedziano  do widzenia , ale sprawy mają się inaczej.Wobec tego życzę wam w imieniu Ziemi przyjemnego spaceru.I serdecznie proszę: uważajcie na siebie.Pamiętajcie, że my,którzy tu zostajemy, będziemy i tak dobrze się trząść nad wami.Dlatego nie róbcie żadnychgłupstw i nie sprawcie nam żadnych kłopotów.Wracajcie tu, do domu, punktualnie.I to bybyło wszystko.Podniósł się krzyk - i zwiadowcy, i załoga  Ziemi wołali coś do siebie, Ion razjeszcze uśmiechnął się do Heleny i Orma.Krzyknął:- Cześć, staruszkowie!Oni oczywiście nie dosłyszeli tych słów, ale odpowiedzieli uśmiechami.OczyCzandry Roj wpatrzone w męża i dzieci rozświetliły się niebezpiecznym, wilgotnymblaskiem.Nie mogła się odezwać.Podniosła tylko ręce w górę gestem trochę rozpaczliwym.Kilka co wrażliwszych osób już zaczęło dyskretnie ocierać oczy. Dolores Li postanowiła jednak nie dopuścić do zbyt powszechnych i czułychpożegnalnych wzruszeń.Ruchem ręki nakazała ciszę.A potem powiedziała z uśmiechemnieco złośliwym:- Właściwie wypadałoby, żeby dowódca zwiadu szepnął nam choć jedno słówkoodpowiedzi na moją uroczystą przemowę.Zdumiony Nazim Sumero zamrugał tylko powiekami.Na coś podobnego absolutnienie był przygotowany.A w tłumie i wśród zwiadowców rozległy się skryte chichoty.Wiadomo było ogólnie, że Nazim w całym swym niekrótkim życiu nie wygłosił jeszcze anijednego przemówienia.Umiał znakomicie się pieklić i cudownie wymyślać.Ale przemawiać?Tego nie umiał.Nic dziwnego, że na lądowisku nastała cisza.Tym bardziej, że - jak wszyscy widzieli -Nazim postanowił przezwyciężyć się tym razem.Oto wystąpił krok naprzód, zadarł brodę wgórę, napuszył się.- Ja.- zaczął z wielkim rozpędem.I urwał.Poczerwieniał.Rozejrzał się groznie, a potem z paniką.- Ja.- zaczął znów i z największym wysiłkiem dodał: - Eee.tego.Bran Disso wyrozumiale pokiwał głową.A uczynił to z taką miną, że znów rozległysię chichoty.Coraz szersze, coraz serdeczniejsze.Ceglasta twarz Nazima zrobiła się purpurowa.W oczach zabłysły zielone ognie.- Ja! - krzyknął wreszcie.- Ja.eee.w imieniu zwiadowców.eee.tego.łączęwyrazy głębokiego szacunku!A potem, w najwyższym wzburzeniu, zwrócił się do załogi:- Na moją komendę - rozkazał - krzyknąć im:  Do widzenia ! Zrozumiano? Trzy,cztery.I machnął ręką.Na ten znak stu pięciu zwiadowców (w tym pięciu mechanicznych) wrzasnęło jednymgłosem: - Do widzenia!Czas po temu był już najwyższy.Oto bowiem na wejściowych galeriach lądowiska rozbłysły zielone światła, w sekundępózniej otwarły się bramy komór startowych.Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie, ostatni gest i ruszyły taśmy transporterów.Zwiadowcy, wdziewając hełmy na głowy, wskakiwali na nie lekkim krokiem.Jeden podrugim niknęli w komorach startowych.Nie minęła nawet minuta, a ostatni z nich zniknął już z oczu umilkłych nagle ludzi. Bramy komór startowych zamknęły się bez szelestu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blondiii.htw.pl
  •